[ Pobierz całość w formacie PDF ]
jeszcze przepełniało ją uczucie tajonej rozkoszy tego, co jest tylko jej udziałem, o czym
nie wie nikt inny - kobiecej rozkoszy dawania, świadomości, że jest czyjąś własnością,
czyjąś ruchomością, a także świadomości, że trzeba to zachować w tajemnicy przed
mężczyzną dokładnie w chwili, gdy czerpie się z tego rozkosz, żeby myślał, że bawisz się
w to> co, jak dobrze wiesz, stanowi sedno ludzkiego życia. Ta jej ociężałość umysłowa,
powolność reakcji, którą wziąłem za miarę inteligencji, mogła być niczym innym, jak
tylko obojętnością wobec mężczyzny trzy razy od niej starszego, któremu musi jednak za
wszelką cenę okazać uprzejmość przez wzgląd na swojego męża.
Nadeszła pora drzemki przed trudami kolacji. Rozebrałem się i położyłem do
łóżka. Starcy szeleścili na murze jak koniki polne, obserwując przechodzącą dołem
dziewczynę. Nic dziwnego, że taka dziewczyna spowodowała tyle zamieszania i
cierpienia. Nic dziwnego, że młodzieńcy tak chętnie ryzykują tyle dla jej miłości. Mimo
to, niech wraca do swojego kraju, zanim stanie się przyczyną śmierci dalszych
młodzieńców. Starców. Starych błaznów, starych drani.
ROZDZIAA VII
Dużo mi się śniło, co jest podobno zdrowym objawem, ale zapamiętałem te sny,
co niezależnie od tego, czy jest zdrowe, czy nie, zdarza mi się nader rzadko. Elizabeth
mawiała, że nie mam podświadomości, ale wszystko jest dla mnie dostępne. Oznaczało to
w jej świecie, że jestem jak kram, gdzie sprzedaje się tylko świecidełka i tandetę. Jak to
się stało, że się w ogóle spotkaliśmy? Pewien hinduski doktor, mój dawny znajomy,
twierdził, że powinniśmy spotykać się nadal, aż się nauczymy, lecz nigdy nie powiedział
czego.
Zniłem o kobiecości tout cocrrt. Zniło mi się też, że wstałem z łóżka i przez
oszklone drzwi wyszedłem na balkon. Zniło mi się, że przyglądam się wielkiemu
lodowcowi po przeciwnej stronie doliny; pod wpływem jakiegoś zniekształconego wspo-
mnienia słów Elizabeth zauważyłem, że to moja własna świadomość tam wisi. Poczułem
znużenie tą tańczącą świadomością, rozbłyskami umysłu, z których budowałem swoje
niewiarygodne, lecz zabawne opowieści. Potem jednak we śnie doznałem uczucia
niepokoju, bo balkon zaczął się kręcić i przechylać na zewnątrz tak, że w każdej chwili
mógł mnie zrzucić; i wtedy, nie wiem, świadomie czy nie, mój pogrążony we śnie umysł
zatrzepotał i zorientowałem się, że jestem jednym z wielu motyli, które pan Halliday
przypiął w gablocie, chociaż szpilka wcale nie sprawiała mi bólu, i nie mogłem przeczytać
wypisanej pode mną łacińskiej nazwy. Obudziłem się więc z nieprzyjemnym uczuciem,
że popełniłem bardzo marną prozę i stary Pijus będzie się czepiał! Znalazłem się pod
wpływem tego, co chłopcy od psychologii (i chłopcy od teologii) nazywają silnym afektem
pozostawionym przez marzenie senne. Inaczej mówiąc, obudziłem się zlany potem i
szczęśliwy, że mam sześćdziesiąt lat i że jestem w Weisswaldzie. Najszczęśliwsze czasy, ha
et cetera. Zwięty potwór", jak nazwałaby mnie Wziąłem prysznic i okazało się, że jest
już za pózno na herbatę, ale nie za wcześnie na wizytę w barze. Ubrałem się pospiesznie i
poszedłem do baru. Za oknem zauważyłem rządek austriackich, niemieckich i
szwajcarskich turystów, którzy zmierzali w przeciwnym kierunku, to znaczy z powrotem
do górskiej kolejki zębatej. Wszyscy byli niskiego wzrostu, szersi niż wyżsi, w
przepoconych Lederhosen, z piórkami przy kapeluszach, i wyglądali jak komplet
pionków, które zaraz zostaną schowane do pudełka. Siedziałem już przy barze, a
kierownik przyrządzał mi ohydną mieszankę z rozmysłem powstrzymując obrzydzenie,
kiedy przez drzwi wpadł jak burza profesor Tucker.
- Cześć Wilf, stary patałachu!
- Cześć, profesorze zwyczajny - odparłem kwaśno.
- Czegoś takiego jeszcze nie widziałem, nawet w moich rodzinnych stronach!
- Przykro mi, ale nie zamierzam się nigdzie wspinać.
- Wcale nie musisz. Jest tam poręcz, która się ciągnie kilometrami. Jak poszło z
Mary Lou?
- Mówiła o Hallidayu.
To go zastopowało. Po chwili postanowił się roześmiać. Proces podejmowania
decyzji widać było gołym okiem. Tucker przypominał jeden z tych eksponatów historii
postępu technicznego, wiktoriańską pompę skonstruowaną ogromnym nakładem pracy,
umiejętności i poświęcenia, pomalowaną na zielono, naoliwioną, spowitą kłębami pary i...
obracajÄ…cÄ… siÄ™ powoli jak planeta.
- Pan Halliday to rzeczywiście wybitna postać. - Wybitnie nierzeczywista.
- Miałem ci o nim opowiedzieć.
- Jasne, jak zwykł mówić Rick L. Tucker. - Zjesz z nami?
Zdrowy rozsądek nakazywał unikanie wszelkich zobowiązań.
- Musicie oboje zjeść kolację ze mną. Stanowczo nalegam. Będzie to dla mnie
przyjemność.
- Naprawdę tak myślisz?
- A kto tak naprawdę myśli?
Rick wypadł z baru - może nieco bardziej zamyślony, lecz mimo to wypadł pełen
animuszu. Rozważałem wspomnienia jego twarzy. wystarczył jeden dzień przebywania
na górskim
słońcu, by nos, policzki i czoło zamieniły mu się w jabłka, wiśnie i pomidory.
Przesunąłem głowę w jedną stronę, potem w drugą aż między pokrzywionymi butelkami
w nieodłącznym lustrze na ścianie baru ujrzałem fragment własnej twarzy. Nie pasowała
do opisu Anglika o czerwonych policzkach". Przypominała raczej kawałek skóry
przechowywanej od pokoleń na strychu, -nakurzonej i spękanej. Spoglądały na mnie
mętnawe oczy, a na nosie wiły się tu i tam mikroskopijne czerwone robaczki żyłek. Nikt
nie zna tej twarzy, pomyślałem. Pisarz to nie to samo co aktor albo muzyk. Twarz nie jest
jego bogactwem. Jest jego nieszczęściem, chociaż może niezupełnie. Jest jego
anonimowością. Jeżeli pragnąłem prawdziwej sławy, to znaczy żeby rozpoznawano mnie
na ulicy, to powinienem nosić kapelusz z napisem Autor »ChÅ‚odnej przystani«". ByÅ‚em
szczęśliwy nie pragnąc sławy i zadając w ten sposób kłam Elizabeth.
Siedziałem już w niewielkiej sali restauracyjnej, gdy nadeszli Rick i Mary Lou.
Rick i ja byliśmy ubrani swobodnie, natomiast Mary Lou, jak spostrzegłem z niejasnym
uczuciem niepokoju, nie szczędziła starań. Miała na sobie obszerną, mechatą spódnicę,
ale góra przylegała do jej subtelnych kształtów bardzo ciasno i kończyła się tak nisko, jak
tylko zezwalały na to szwajcarskie obyczaje. A jak na turystów, to bardzo nisko. Przyszło
mi do głowy, że nie mogła wybrać nic stosowniejszego dla starszego pana", jeżeli miała
to być próba. A jednak pomogłem jej usiąść, zręcznie wsuwając krzesło pod spódnicę -
znam taki trick salonowy - podczas gdy kierownik podsuwał mi moje, gdy nagle nastąpił
oślepiający błysk.
- Co jest, do cholery! Człowieku, kto ci pozwolił robić -zdjęcia?
- Ależ, Wilf, to na pamiątkę... - Nie będzie żadnych pamiątek.
- Powinieneś najpierw spytać, kochanie.
- Nie sądziłem, że Wilf może mieć coś przeciwko temu,
kochanie. - Rick.
- SÅ‚ucham, Will?
- Nie rób tego nigdy więcej, kochanie bo cię podam do sądu.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]