do ÂściÂągnięcia | pobieranie | ebook | download | pdf

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Wskazałem Calloo żołnierza trzymającego smycz przyczepioną do wyciągniętej szyi Grety
Sykes. Byłem zdumiony, że tak szybko doszła do siebie, ale olbrzym tylko wzruszył ramionami i
splunął. Potem obaj podeszliśmy do Bataldo i pomogliśmy mu wstać, mamrocząc słowa otuchy.
- Zostawcie mnie tu - wystękał burmistrz. - Tylko bym was spowalniał.
Miał czerwoną twarz, a jego elegancki kożuch z futra szopa tu i ówdzie był porozdzierany i
przyozdobiony gałązkami i rzepami.
Słysząc to, Calloo zaszedł burmistrza od tyłu i mocno kopnął go w zadek. Bataldo
podskoczył, po czym obaj zanieśli się śmiechem. Nie miałem pojęcia, co w tym takiego
śmiesznego, ale zawtórowałem im.
- Dobrze - rzekł burmistrz, po czym wspięliśmy się na sam szczyt wzgórza i zaczęliśmy
schodzić drugą stroną. Nie biegliśmy już, bojąc się, że Bataldo zrezygnuje, lecz szliśmy szybko,
kierując się wprost na północ i coraz bardziej zagłębiając w Zarubieże. Każda mila lasu, którą
przemierzaliśmy, pełna była cudów nigdy dotąd niewidzianych przez cywilizowanego człowieka,
ale nie mogliśmy sobie pozwolić na przystanięcie i przyjrzenie się im.
Były tam drzewa, których nagie gałęzie poruszały się jak ramiona, oganiając się od ptaków,
uciekających wówczas poza ich zasięg. W oddali przemieszczały się w niewielkich stadach
maleńkie jelonki koloru trawy. Patrzeliśmy na nie poprzez drzewa, a gdy i one nas zobaczyły,
uciekały, wydając z siebie krzyki, jakie mogłaby wydawać kobieta, której włosy zajęły się
ogniem. Małe, czerwone, skrzydlate jaszczurki przefruwały z drzewa na drzewo niczym ważki, a
pieśni ptaków, których nie widzieliśmy, gdyż latały zbyt wysoko, brzmiały niesamowicie ludzko.
Chłonęliśmy to wszystko w całkowitym milczeniu, aż dotarliśmy do strumyka i Calloo ogłosił
minutowy postój. Burmistrz zapytał wtedy, czy przypadkiem nie umarliśmy w Anamasobii i nie
znalezliśmy się w zaświatach. Pochylałem się właśnie nad wodą, by ukoić palący ból w gardle,
gdy z drzew i zasp poczęły wyskakiwać demony. Burmistrz pierwszy zdołał wyciągnąć broń i
strzelić. Nie trafił, ale wystrzał przestraszył atakujące nas stwory i zarówno te na ziemi, jak i te,
które krążyły w górze, uciekły w schronienie najwyższych gałęzi i stamtąd zerkały na nas, sycząc
i upuszczając gałązki, które wyrwały z drzew.
Calloo uniósł swoją strzelbę, wycelował i ustrzelił jednego. Zwierzę wydało krzyk, jakiego
nie słyszałem jeszcze nigdy w życiu. Był tak przeszywający, że wprost rozdarł otaczającą nas
rzeczywistość. Demon spadł na ziemię i wił się w drgawkach, bijąc o śnieg kolczastym ogonem.
Nie czekając, co będzie dalej, poderwaliśmy się i pobiegliśmy najszybciej jak się dało. Gnałem
przez strumyk tak chyżo, że sam bym siebie o to nie podejrzewał. Calloo pokonał go bez trudu,
ale burmistrz skręcił kostkę, gdy wskakiwał do wody, więc prędko zabrakło mu sił i osunął się do
strumienia. Nim zdążyliśmy po niego wrócić, dwa demony schwyciły go za ramiona i uniosły
wysoko w górę. Jeden z nich już w locie zatopił kły w policzku Bataldo.
Calloo w ciągu kilku sekund przeładował strzelbę, przyłożył do ramienia i wypalił, trafiając
w plecy demona. Strzał nie był dość celny, by zabić, lecz zwierzę wygięło się i wrzasnęło,
uwalniając twarz Bataldo od swych zębów i puszczając jego ramię. Drugi stwór nie miał dość
siły, by utrzymać cały ciężar, i burmistrz spadł na ziemię z wysokości dwudziestu jardów, kopiąc
i wrzeszcząc w powietrzu, a następnie lądując na brzuchu. Westchnąłem z ulgą, gdy się podniósł
i zaczął kuśtykać w naszą stronę. Na jego twarzy malował się wyraz bezgranicznego przerażenia,
a prawą rękę trzymał wyciągniętą naprzód, jakby badał przestrzeń przed sobą. Co najmniej tuzin
demonów znów podniósł się z gałęzi.
- Biegnij! - polecił mi Calloo, ale nie posłuchałem. Patrzyłem, jak gorączkowo przeładowuje
broń i starannie celuje. Nie mierzył jednak w żadnego z demonów, lecz w czoło burmistrza.
Krew trysnęła z ciemnej dziury dokładnie w momencie, w którym pierwsze szpony chwytały
tamtego za kołnierz.
Potem gnaliśmy przez knieje, jakbyśmy sami byli demonami. Mogę przysiąc, że bardzo,
bardzo długo słyszałem nad sobą bijące skrzydła i tylko czekałem, aż w którymś momencie
szpony twarde jak kamień rozłupią mi czaszkę niczym skorupkę jajka. W końcu Calloo zawołał,
że zgubiliśmy prześladowców. Zatrzymałem się i zobaczyłem, że istotnie nikogo za mną nie ma.
Zwolniliśmy i szliśmy w absolutnym milczeniu aż do zmroku.
Choć Calloo potrafiłby to zrobić, nie ośmieliliśmy się zapalić ogniska, by się rozgrzać.
Znalezliśmy w gęstwinie miejsce, w którym splątane gałęzie stworzyły pewną ochronę przed
atakami z powietrza. Calloo polecił mi się przespać, podczas gdy sam miał stać na warcie. Gdy
kładłem się na zimnym śniegu, owijając się jednym z przywleczonych koców, on zaczął czyścić
strzelbę, która uratowała nam życie. Odgłosy puszczy, dziwaczne okrzyki godowe i śmiertelne
wrzaski przerażały mnie; senność okazała się jednak silniejsza i w mgnieniu oka zapadłem w
kamienny sen.
Zniłem, rzecz jasna, o Arli. Jej twarz nie nosiła śladu zniszczeń wywołanych moją
fizjonomiczną szarlatanerią. Byliśmy na pustkowiu i staliśmy na zboczu góry, spoglądając przez
wąwóz na wysoki, skalisty szczyt, na szczycie którego znajdował się płaskowyż porośnięty
cudownym ogrodem skąpanym w złotym świetle.
- Patrz - rzekła Arla, wskazując go. - Jesteśmy prawie na miejscu.
- Pośpieszmy się - odparłem.
- Gdy już tam dotrzemy, będę mogła ci przebaczyć - powiedziała.
Ręka w rękę pobiegliśmy w dół, kierując się ku długiemu na milę linowemu mostowi
wiodącemu do raju.
Zbudziłem się nagle. W pierwszej chwili zdawało mi się, że jest już ranek, lecz po chwili
zorientowałem się, że to, co brałem za blask słońca, było światłem latarki padającym na nasz
zagajnik. Usłyszałem szepty i usiadłem, by sprawdzić, skąd dochodzą. Gdy się poruszyłem,
poczułem na karku lufę karabinu. Po drugiej stronie polany znajdującej się pośrodku zagajnika
ujrzałem zakneblowanego Calloo z liną owiniętą wokół szyi. Dwaj umundurowani żołnierze
prowadzili go dokądś.
- Wstawaj! - rzucił jakiś głos.
Gdy to zrobiłem, kazano mi skrzyżować ręce za głową. Potem ruszyliśmy za światłem latarki
niesionej przez tych, którzy prowadzili Calloo. %7łołnierz wciąż trzymał lufę przy moim karku.
Przez jakieś pół godziny brnęliśmy przez las, nim wreszcie dotarliśmy do ich obozowiska.
Było jasno: przy licznych drzewach zamocowano płonące pochodnie. Mistrz stał przy dużym
ognisku i grzał ręce przy unoszących się wysoko płomieniach. Po jego lewej stronie znajdowała
się metalowa klatka z żywym demonem, który syczał, szczekał i walił rogami w pręty. Na prawo [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • nutkasmaku.keep.pl