X


do ÂściÂągnięcia | pobieranie | ebook | download | pdf

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

szeregowca, a ten wbił mu ostrze w brzuch. Zwieżo upieczony
strażnik chciał pokazać, jak to naprawdę było, jak zabił
oprycha W imię króla...
Jona podniósł się i spiorunował go wzrokiem.
- Myślisz, żeś taki dzielny? To czemu cały dzień
bazgrzesz przy biurku, zamiast łazić po Zagrodach?
Szeregowiec podniósł na niego speszony wzrok.
- Taki jesteś twardy? - Jona chwycił go za ramię i
odepchnął od stołu. - Przekonajmy się, czy mnie pobijesz. Nie
użyję niczego prócz pięści. Zobaczymy, kto pierwszy się
nakryje nogami.
Szeregowiec ani drgnął.
Szajbus położył rękę na ramieniu Jony.
- Daj im te ich pięć minut.
- Pięć minut, mówisz? A może dziesięć? Ja i reszta
chłopaków robimy to dzień w dzień, babrzemy się w łajnie,
gdy te dzieciaki lenią się przy biurkach. Nie zgrywajcie
twardzieli, bo jesteście nikim.
Szajbus popukał go w ramię i uśmiechnął się dobrotliwie
jak dziadek do niesfornego wnuczka. Był dużym, łagodnym
gościem, silnym jak niedzwiedz. Znał humory Jony i umiał
sobie z nimi radzić. Uniósł ręce w geście kapitulacji. Nie
poddawał się jednak, spychał Jonę do tyłu.
- Proszę, idz sobie na spacerek. Możesz sobie do woli
poniewierać tych, których nie potrzeba nam jutro w pracy, ale
własnych ludzi zostaw w spokoju.
- O co ci chodzi? - zdziwił się Jona. - Oni po prostu
działają mi na nerwy.
- Aadnie cię proszę. Jak głupka poturbujesz, tydzień się
będzie składał do kupy, a Calipari każe ci przejąć jego biurko,
gdy się o tym dowie.
Jona spojrzał po swoich kolegach. Patrzyli na niego, jakby
psuł im świetną zabawę. I tak było. Potaknął.
- Idę, bo jestem miły, i dlatego, że Szajbus mnie ładnie
poprosił. - A potem warknął do pisarczyka, który tak był z
siebie dumny: - Ciesz się, że masz wszystkie kości całe. Jak
się nazywasz? Nowy jesteś.
- Pup. Tak mnie nazywają.
- No to uważaj, Pup. Jeden dzień w terenie nie robi z
ciebie mężczyzny.
Młody miał dość rozumu, by nie odpowiedzieć.
Jona wypił sporo, dość, by tak się rozzłościć, a skoro już
się rozzłościł, chciał się upić jeszcze mocniej, by rozzłościć
się jeszcze bardziej. Chwiejnym krokiem wyszedł na ulicę.
Rozejrzał się na boki. Jak co noc na cuchnącej granicy
magazynów i Zagród widział ludzi przewijających się przez
karczmy, teatry i sklepy oraz sekretne kasyna.
Nie miał pojęcia, co teraz z sobą począć. Nie dostał
żadnego zlecenia już od dawna, odkąd Aggie została skazana.
Zastanawiał się, czy sam nie mógłby się zgłosić, sprawdzić,
czy cieśla nie ma czasem kogoś do ubicia tej nocy. Gdyby
jednak wziął coś w takim stanie, mógłby przypłacić to życiem,
zresztą do Króla Nocy nie można się ot tak po prostu zgłosić
po nowe zlecenie. Był płatnym zabójcą, i tyle. Wypełniał
rozkazy, nic więcej.
Nudził się więc jak mops. Nie chciało mu się pić. Nie
chciało mu się przepuszczać pieniędzy na gry. Nie chciało mu
się kraść. Nie chciało mu się gadać z nikim znajomym. Nic
mu się nie chciało robić.
Chciał znalezć coś nowego - nową karczmę, nowy teatr... I
choć nie zdawał sobie z tego sprawy, chciał się zakochać.
* * *
Szukał swojego informatora z ulicznego gangu. Chciał się
z nim napić. Może choć raz go nakłoni, by coś wyśpiewał bez
udziału pięści. Nie mógł go znalezć. Ten ptaszek albo zaszył
się w którejś z różowych palarni, zaciągając się demonowym
ziołem z nargili, albo już zdążył się upić gdzieś indziej.
Jona oparł się o najbliższą ścianę i spojrzał na księżyc,
który wisiał na niebie jak srebrny kolczyk. Ulice były pełne
ludzi, a każdy gdzieś szedł, miał coś do załatwienia, z kimś się
umówił... On nie miał dokąd iść. Nikt mu się nie przyglądał -
przechodnie widzieli tylko jego mundur.
Gdy tak stał przy ścianie, w pobliską alejkę skręciła
imponująca kareta, tocząc się w kierunku burdelu. Dzwonki
owinięto czarną tkaniną, a herb szlachecki przykryto
zasłonami.
Jona jednak rozpoznał karetę. Syn lorda Elitreana nie miał
wstydu... przynajmniej dopóki wszyscy udawali, że nie znają
jego imienia. Warto trochę przytrzeć rogów młodemu
byczkowi. Jona chciał zrobić coś, by zabić nudę. Coś
ekscytującego. Coś nowego. Myślał, że zabawi się kosztem
młodzika, a skończy się na upomnieniu od przełożonych. Nie
miał pojęcia, że ten spontaniczny czyn doprowadzi go do tego,
czego szukał podświadomie od wielu tygodni, miesięcy, może
lat.
Pobiegł, by dogonić karetę. Powóz zatrzymał się bokiem
przy tylnych drzwiach burdelu. Syn lorda Elitreana zniknął w
środku, nim Jona tam dotarł. Woznica zapalił cygaro,
opierając się o karetę. Wiedział, że tej nocy będzie długo
czekać.
Jona podszedł do niego.
- Czyja to kareta? - warknął. - Mów, do kogo należy!
- Do nikogo - odparł spokojnie woznica. - Właściciela tu
nie ma.
- Ach tak? Ukradłeś powóz, by przewozić kontrabandę?
- To sprawa mojego lorda. Jeśli on nie chce być
rozpoznany, to tak będzie.
- A skąd mam wiedzieć, że ten twój  lord" nie jest
przemytnikiem, który podszywa się pod szlachcica, skoro
zakrył herb?
Woznica wzruszył ramionami.
- Chce pan, żebym zdjął zasłony, to zdejmę. Ale syn lorda
Elitreana z miejsca każe je od nowa założyć i pójdzie z panem
na noże. I nie przylatuj pan potem do mnie na skargę.
- Zciągaj je - burknął Jona, wziął zasłony od woznicy i
wszedł do burdelu.
Próbował krzykiem odgonić obdarte dzieciaki żebrzące
przy schodach. Stłoczyły się wokół niego. Rzucił im
kosztowną czarną satynę. Pisnęły z radości, rozszarpały dar i
rozbiegły się, unosząc oddarte kawałki jedwabiu.
Madame przybytku nerwowo zeszła, by zatrzymać Jonę na
schodach. A on na cały glos obwieścił, że przybył tu po tego
łobuza, syna lorda Elitreana. Na górze drzwi się zamykały z
trzaskiem, klikały zamki.
Jona przecisnął się obok właścicielki, wpadł na piętro i raz
jeszcze ryknął donośnie. Kopniakiem otworzył pierwsze
drzwi, na które trafił, ale nie było za nimi syna Elitreana. Za
następnymi również.
Kobiety krzyczały i próbowały się zakryć.
Madame biegła za Joną, oferując pokazną łapówkę,
błagając, by dał gościom trochę prywatności. Jona rzucił
pieniądze na podłogę. Chciała mu dać więcej. Wytrącił
banknoty z jej ręki.
- No to rozwal ten dom! - wrzasnęła za nim. - Tylko
pózniej nie przychodz do mnie, jak będzie cię kuśka
swędziała!
Dzieci rzuciły się na pieniądze niczym stado gołębi na
okruchy chleba. Właścicielka złorzeczyła, odpędzała je
kopniakami, ale niewiele mogła zdziałać. Dzieciaki zniknęły
w pustych pokojach i komórkach.
Jona śmiał się głośno.
Syn lorda Elitreana czekał w pokoju z mieczem w ręce, a
za łóżkiem chowała się półnaga kobieta.
- To ty mnie wołasz?
- Tak. Lord Joni, do usług - odparł Jona. - Przed wojną to
wszystko były moje ziemie.
- Naprawdę jesteś człowiekiem króla? Myślałem, że
nosisz mundur tylko po to, by wkradać się na przyjęcia. -
Młody szlachcic schował miecz do pochwy.
- Jestem człowiekiem króla i mam już serdecznie dość
tych waszych przyjątek, i mam dość ciebie. To nie twoje [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • nutkasmaku.keep.pl