do ÂściÂągnięcia | pobieranie | ebook | download | pdf

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

dziwnego, ślub jest najważniejszym momentem w życiu Hindusa. Wesele musi
być wystawne, toteż biedny Hindus z wioski na ucztę weselną, orszak,
świecidełka i pochodnie wydać potrafi parę tysięcy rupii pożyczonych u
lichwiarza, a potem przez całe życie dług ten spłaca. Nieraz życia nie starczy i
dług z ojca przechodzi na syna. Na wesele może przyjść każdy, wpłacając
uprzednio dowolną sumę w zależności od ochoty i zamożności, składka ta
jednak prawie nigdy nie pokrywa kosztów.
Ceremonie i obyczaje ślubne na terenie całych Indii są nad wyraz
malownicze, pełne skomplikowanych i nieraz niezrozumiałych dla przybysza z
zachodu obrzędów religijnych. W Allahabadzie i Benares pochody weselne są
najpiękniejsze. Pochodnie, orkiestra dziwacznych bębnów i fanfar poprzedza
weselisko, pan młody występuje na koniu, wielbłądzie lub słoniu w strojnym
rzędzie, za nim drużbowie prowadzą słonie strojne w czapraki i pióropusze,
bokami biegnie tłum z pochodniami, brzękadłami. Zdarza się, że żonkoś jedzie
w przystrojonym kwiatami samochodzie.
W Bengalu wesele przypomina wspaniały karnawał. Pochód zalewa ulice,
tamuje ruch, suną olbrzymie maski, straszydła mrugają oczyma, lalki bogów,
kukły malowane zdobne barwnymi wstęgami, w blaskach pochodni, w
ogłuszającym zgiełku bębnów i piszczałek tańczą błazny w maskach i tancerki z
szalami w ręku. Pióropusze i maszkary są nieraz tak olbrzymie, że pochylać je
trzeba pod siecią drutów elektrycznych. Za roztańczonym, rozjarzonym,
rozśpiewanym tłumem siedzi wśród kwiatów swego tronu, sztywno niczym
bożek, oblubieniec lub oblubienica. Młoda kobieta z czerwoną kropką na czole,
włosami lśniącymi oliwą z kokosa, ustami i dziąsłami czerwonymi od żucia
betelu spogląda brunatnymi oczyma miękko i powłóczyście. W uszach kolczyki,
czasem dwa, czasem dwadzieścia, w nozdrzach brylant, czasem złote koło, ręce
i nogi zdobne w brzęczące bransolety i pierścionki, dłonie i stopy umalowane
henną, lekkie sandały i powiewne tęczowe sari przetykane złotem i srebrem.
Pod wieczór wjeżdżamy długimi, niemającymi, zda się, końca ulicami w
pył i dymy kominów fabrycznych, w ludne, brudne, fabryczne Cawpore.
Zakurzony motor i nasze spalone twarze natychmiast zwracają na siebie uwagę
ulicy, niczym trąba powietrzna spada na nas orszak gapiów, z wrzaskiem,
piskiem gonią motor ulicami, taka uciecha nieczęsto się zdarza, toteż powitanie
jest wysoce hałaśliwe, tłoczne, napastliwe i trwa długo za długo, wyją jeden
przez drugiego, cisną się, omal nie zduszą.
Wjeżdżamy w serce bazaru, siłą przepychając motor przez splątany tłum.
Wzdłuż j ezdni jeden przy drugim siedzą uliczni sprzedawcy owo - ców, na
kawonach25 ogromnych, pociętych na porcje kłębią się chmary much. W tym
sezonie królują budki sodowe rozstawione dosłownie co dwa metry. Właściciele
siedzą dostojnie za cebrem lub skrzynią pełną lodu, wodę sodową lub lemoniadę
nalewają z zamkniętej butelki, ale lód... wyjęty z trocin wędruje do kubełka
wraz z czarną od brudu wodą, potem do szmaty brunatnego koloru, a następnie
rozbija się go na zaplutym progu i wrzuca do szklanki. Ale nic to, że szmata
brudna, lód zdaje się nam najwspanialszym darem bogów, pragnienie zabija
wszystkie mikroby.
Parę godzin krążymy po ulicach Cawpore, robiąc po kilka mil w różnych
kierunkach, by zdobyć jedzenie, benzynę i naftę, bo każda z tych rzeczy jak na
złość musiała znajdować się na innym krańcu miasta. Wreszcie, gdy noc już
zapada, półżywi ze zmęczenia wytaczamy się na szlak. Dzieci gonią za nami,
machając rękoma i krzycząc ile sił w płucach.
Zza okularów spoglądają na nas mądre dobre oczy
Gnamy całą noc w stronę Allahabadu, o poranku wjeżdżamy do miasta.
Wieziemy z Bombaju list polecający do prezesa sądu najwyższego, jednak adres
nic nie mówi ani przechodniom, ani policjantom. Powoli docieramy w okolice
gmachu sądu, tu rozjaśnia się w głowach obywatelom Allahabadu, znają
przecież sędziego, mieszka niedaleko w dużej willi otoczonej papajami i
bananowcami. Zatrzymujemy się przed bramą. Ruszam, potykając się o zbyt
długie poły płóciennego ongiś płaszcza, dzisiaj szmaty malowanej smarami i
popalonej papierosem, staję w progu przerażona własnym wyglądem i miętosząc
list w dłoniach, pytam nieśmiało o pana domu. Zostajemy przyjęci.
U szczytu schodów czeka siwy starszy pan w bieli, zza okularów
spoglądają na nas mądre dobre oczy, gospodarz jest strasznie podobny do
mojego dziadka, toteż od pierwszego wejrzenia mam dla niego dużo sympatii.
Umyci i przebrani instalujemy się w miłym pokoju. Choć spać chce się
przerazliwie, wypada wyjść do salonu i przywitać się z resztą rodziny. Hindus [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • nutkasmaku.keep.pl