do ÂściÂągnięcia | pobieranie | ebook | download | pdf

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

jednej chmury, ani śladu wiatru.
Komisarz odcedził makaron, zmieszał z sosem, wyniósł talerz z kuchni na werandę i
zasiadł do jedzenia. Ktoś przechodził brzegiem morza i na chwilę przystanął. Najwyrazniej
przypatrywał się jego werandzie. Cóż tu było takiego dziwnego, że tamten wpatrywał się w
werandę jak w obraz w muzeum? A może ten widok był rzeczywiście jak obraz, który
mógłby nosić tytuł Posiłek samotnego emeryta? Ta myśl nagle odebrała mu apetyt. Dalej jadł
makaron, ale już bez najmniejszej ochoty.
Odezwał się telefon. Dzwoniła Livia. Powiedziała, że dojechała szczęśliwie, że u niej
wszystko w porządku, że sprząta mieszkanie i że zadzwoni do niego wieczorem. Telefon był
krótki, ale makaron i tak całkiem mu ostygł.
Przestał jeść. Nagle ogarnął go posępny nastrój, który pozwolił mu tylko na szklankę
wina i chleb posypany sezamem.
Komisarz odłamał kawałek, ugryzł, długo obracał kęs w ustach, w końcu popił go
winem, jednocześnie cały czas szukając palcem na stole ziarenka sezamu, które od - kruszyło
się ze skórki. Znalazł je, przycisnął do obrusu, a kiedy przylgnęło mu do palca, włożył je do
ust. Jedzenie chleba posypanego sezamem polegało głównie na zabawianiu się w ten sposób.
Do ściany werandy przylegał jakiś pospolity krzew, który rozrósł się i był niemal tak
wysoki jak ktoś siedzący na ławce.
Livia wiele razy mówiła, że trzeba by ten krzew wyrwać, ale nie byłoby to takie
proste, bo na pewno korzenie miał grube i długie jak drzewo. Montalbano nigdy potem nie
umiał sobie wytłumaczyć, dlaczego nagle przyszła mu chęć usunięcia krzewu. Widocznie
obrócił głowę w prawo i krzew w całości znalazł się w jego polu widzenia. Dziki, brzydki,
wyschnięty, chociaż gdzieniegdzie widać było jeszcze zielone listki. U góry, rozpięta między
dwiema gałązkami, połyskiwała w słońcu sieć pajęcza. Montalbano był pewien, że
poprzedniego dnia jeszcze jej tu nie było, bo Livia na pewno by ją zauważyła, a ponieważ
bała się pająków, zaraz ruszyłaby na nią z miotłą. A zatem pająk utkał ją tej nocy.
Komisarz wstał i podszedł do balustrady, żeby przyjrzeć się pajęczynie z bliska.
Tworzyła zdumiewająco regularny, geometryczny rysunek.
Zaczął uważnie liczyć i doliczył się, z grubsza biorąc, trzydziestu koncentrycznych
kręgów, które w miarę jak zbliżały się do środka, przechodziły stopniowo od największych do
coraz mniejszych. Odległość między jedną nicią a drugą była wszędzie jednakowa,
zwiększała się, i to znacznie, dopiero w partii środkowej. Sieć tych koncentrycznych kręgów
przytrzymywały nici poprzeczne, wychodzące z samego centrum i kończące się na obrzeżu.
Montalbano stwierdził, że tych wychodzących z centrum nici jest mniej więcej
dwadzieścia i że są rozmieszczone w jednakowej odległości od siebie. Samo centrum
pajęczyny tworzył punkt, w którym zbiegały się wszystkie nici, a łączyła je grubsza nić
odmienna od reszty, mająca kształt spirali.
Ileż cierpliwości musiał mieć ten pająk!
A przecież napotykał przy tym różne trudności. Powiew wiatru mógł zerwać sieć w
połowie, przysiadający ptak mógł odłamać gałązkę. A pająk nic sobie z tego nie robił, tylko
snuł dalej zaczętą pracę, zdecydowany utkać swoją sieć za wszelką cenę, uparty, ślepy i
głuchy na wszystko inne.
A co ten pająk robi teraz? Gdzie jest? Wpatrywał się, ale nigdzie go nie dostrzegał.
Czy to możliwe, że już się stąd zabrał, porzuciwszy całą swą robotę? Może zjadł go jakiś
ptak? A może przyczaił się pod jednym z uschłych liści i rozgląda się teraz uważnie dokoła
tymi oczami rozłożonymi jak diadem wokół głowy, a jego osiem nóg pręży się do szybkiego
skoku?
Z nagła cała pajęczyna zaczęła pulsować i lekko drżeć. Nie spowodował tego powiew
wiatru, ponieważ najbliższe listki, nawet te najlżejsze, wcale się nie poruszały. To drżenie
było sztuczne, wywołane umyślnie. Przez kogo, jeśli nie przez pająka? Chyba niewidoczny
pająk dążył do tego, żeby jego sieć wyglądała na coś innego, na resztki rosy lub pary wodnej,
i dlatego poruszał całą konstrukcją. Sieć była przecież pułapką.
Montalbano wrócił do stołu, ułamał kawałek chleba, rozkruszył jego miękki środek i
kilka drobnych okruchów wrzucił w pajęczynę. Okruchy były zbyt lekkie, rozsypały się w
powietrzu i tylko jeden trafił w samo centrum spiralnej sieci. Zatrzymał się tam przez ułamek
sekundy i już go nie było, bo natychmiast z wysoka, z obrzeża, spomiędzy liści, spadł szary
punkcik, pochłonął tę okruszynę chleba i zniknął. A komisarz nie tyle zobaczył, ile wyczuł
ten nagły atak. Był zdumiony szybkością, z jaką szary punkcik się poruszał. Chciał się
takiemu atakowi lepiej przyjrzeć. Wziął ze stołu miękki kawałeczek, zrobił z niego trochę
większy okruch i wrzucił w sam środek pajęczyny, która się przy tym zatrzęsła. Szary
punkcik znowu wypadł spomiędzy liści, znalazł się w centrum, zakrył sobą okruch, ale nie
zawrócił, nie skrył się. Znieruchomiał i stał się dobrze widoczny pośrodku swojej wspaniałej
napowietrznej konstrukcji. Komisarzowi wydało się, że pająk z triumfem się w niego
wpatruje.
A wtedy powoli, jak w zmorach sennych, jak na zwolnionym filmie, szara kulka
zaczęła zmieniać kolor i kształt. Pająk stał się z szarego różowawy, pokrywające go włoski
zmieniły się we włosy, z ośmiu jego oczu zrobiły się dwa i w końcu zamiast niego ukazała się
malutka ludzka twarz, która śmiała się zadowolona z trzymanej w łapkach zdobyczy.
Montalbano znieruchomiał. Czy patrzył na dręczący go nagle majak senny, czy wypił
za dużo wina? Spontanicznie przypomniał mu się fragment Przemian Owidiusza, który znał
jeszcze ze szkoły, ten o prządce Arachne zamienionej przez Atenę w pająka... Czy to [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • nutkasmaku.keep.pl