do ÂściÂągnięcia | pobieranie | ebook | download | pdf

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

rozmowy na jakiś najnowszy artykuł traktujący o chorobie. Kompletną klapą
kończyło się spojrzenie na kartę. Ratunkiem mogła być szczęśliwie wpisana
liczba "37", w przeciwnym razie trzeba było chaotycznie tłumaczyć, że chodzi
oczywiście o innego pacjenta.
Na tym jednak nie koniec. Profesor, przeglądając kartę, rzucał kolejne
wyzwanie:
- Peters, jak tam bilirubina?
To już był ślepy zaułek i gra na całość. Niepoprawna liczba podana kolejny raz
mogła doprowadzić do szybkiego rozprzestrzenienia się wieści, że profesor
podejrzewa brak dyscypliny w podejściu do obowiązków zawodowych. Szczęśliwy
traf oznaczał powrót do chwały i szansę przejścia do następnego pacjenta,
gdzie inny student przechodził męki przepytywania.
Sprawa bilirubiny jest zupełnie odmienna od liczby hematokrytowej. Poziom
bilirubiny jest właściwie taki sam u każdego pacjenta, oprócz przypadków
schorzeń wątroby i krwi, natomiast liczba hematokrytowa u poszczególnych
pacjentów mocno się różni.
Podejmuje się decyzję i mówi się:
- Było około jedynki, proszę pana.
W akademii większość z nas zdobywała umiejętność lawirowania; była szansa
wyjścia na plus.
Na Hawajach laborantki przejęły na siebie cały ciężar roboty dotyczącej krwi.
Nie miałem nic przeciwko temu, żeby im czasami pomóc. Poza tym byłem niezły,
jeśli chodzi o pobieranie krwi. Nie mogło być inaczej. W czasie studiów
robiłem to tysiące razy. Zaczynaliśmy od pobierania krwi od siebie. Nie było
to nic trudnego, chociaż niektórzy komplikowali całą tę "operację".
Nie obyło się nawet bez dramatycznych chwil. Kiedyś, po energicznym
naciskaniu, żyła na ręce jednego ze studentów nabrzmiała jak cygaro. Opaska
uciskowa była już od jakiegoś czasu założona, a ja nabierałem odwagi. Gdy już
wbiłem igłę, mój kolega nagle zniknął, rozpłynął się. Wszystko wydarzyło się
błyskawicznie. Obraz igły przenikającej skórę przeszedł w widok samej igły, a
ręki nie było. Mój "pacjent" zemdlał i leżał rozciągnięty na podłodze. Wszyscy
byliśmy przerażeni tymi zajęciami, ale i tak było to o niebo lepsze od
pobierania krwi samemu sobie.
Nigdy nie zapomnę, jak pierwszy raz pobierałem krew od prawdziwego pacjenta.
Było to na początku trzeciego roku, gdy odbywaliśmy praktyki szpitalne. Na
nieszczęście trafiliśmy pierwszego dnia na zmianę stażystów i lekarzy na
specjalizacji. Dawało to tym ostatnim okazję nie do przepuszczenia.
Zdecydowali, żeby sprawdzić diagnozy wszystkich pacjentów; oczywiście
potrzebowali argumentów - niepodważalnych wyników badań laboratoryjnych. W
efekcie musieliśmy pobrać około pół litra krwi od każdego wskazanego nam
pacjenta.
Mój pierwszy pacjent, biedaczysko, był nałogowym alkoholikiem z bardzo
posuniętą marskością wątroby. Od dawna nie miał żadnych żył pod skórą.
Musiałem wkłuwać igłę dwanaście razy, szukając celu we wnętrzu. Czułem, jak
przebijam się przez nieznaną strukturę. Wydawało mi się, że prawie słyszę
odgłos pęknięć. W końcu zrezygnowałem i zostałem pouczony przez stażystę, jak
wbić igłę w dużą żyłę udową w pachwinie.
Laborantka miała podobny problem z panem Schmidtem. Podała mi strzykawkę.
Zrozumiałem, dlaczego nie mogła pobrać krwi. Nie znalazłem żadnej żyły w jego
ręce. Zrobiłem więc wkłucie w żyłę udową i po kłopocie.
Podszedłem następnie do pana Polskiego, z którym jakoś nie udało mi się
nawiązać kontaktu. Cierpiał na cukrzycę, miał kiepskie krążenie obwodowe i na
dodatek poważną infekcję prawej stopy. Przed tygodniem dokonaliśmy
sympatektomii lędźwiowej, przecinając nerwy odpowiedzialne za zwężanie naczyń
krwionośnych podudzi. Nie było wielkiej poprawy. Z uwagi na bóle pacjent
zwieszał nogę z łóżka, co jeszcze bardziej utrudniało krążenie krwi.
Początkowo próbowałem wyjaśnić mu łagodnie, co się dzieje, gdy noga zwisa z
łóżka. Mimo to, co rano, gdy przychodziłem na oddział, było to samo. Zmieniłem
później sposób postępowania. Udawałem złość, krzycząc z furią - nic to nie
pomogło, a przestał mnie lubić. Niestety, ustalono już termin amputacji
zgangrenowanej stopy.
Ukłoniłem się pani Tang, starszej Chince, która miała raka jamy brzusznej. Nie
mogła mówić; przesłaliśmy sobie pozdrowienia skinieniem głowy. Rak rozpanoszył
się i zniszczył kilka jej zębów oraz kość lewej szczęki. Stanowił niekształtną
grzybopodobną masę, która przechodziła aż do gardła.
Pani Tang, podobnie do wielu starszych wiekiem Chińczyków, uważała, że szpital
to miejsce śmierci, gdzie nie należy przychodzić, co najwyżej umrzeć. Nie
mogliśmy dla niej wiele zrobić, poza radioterapią. Rak rozrastał się z dnia na
dzień, a ona stawała się coraz mniej realna, może dlatego, że nie mogła mówić,
albo dlatego, że była tak bardzo zrezygnowana.
Były tam również inne przypadki; biopsja piersi, biopsja węzłów chłonnych,
dwie przepukliny. Przywitałem się z każdym pacjentem, przechodząc od łóżka do
łóżka, zwracając się do nich po imieniu - znałem już wszystkich. Miałem też
sposobność poznać rodziny tych, którzy leżeli już jakiś czas. Przyszedł inny
stażysta z grupą lekarzy, łącznie z szefem zespołu, i zaczął się poranny
obchód. Odbywało się to bardzo szybko. Wyglądaliśmy jak stado szpaków
azjatyckich, które bezładnie i pośpiesznie, prawie tratując się, przesuwa się
wśród łóżek.
Pośpiech był konieczny, bo mieliśmy tylko pół godziny do czasu pierwszej
wyznaczonej operacji. Nie było dyskusji na temat żadnych artykułów. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • nutkasmaku.keep.pl