do ÂściÂągnięcia | pobieranie | ebook | download | pdf

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

naprawdę dość, gdy goniąc resztkami sił w przedwieczornym zmroku,
zobaczyłem przed sobą czarny kształt budynku. Mój umysł nadal był w stanie
hibernacji, toteż dopiero po paru sekundach dotarło do mnie, co właściwie widzę.
- Czarne jest piękne! - wykrzyknąłem zataczając się we właściwym
kierunku.
Ciemny kształt rozpadł się na parę mniejszych. A więc nie jeden, lecz
grupa budynków. Małe drzwi, kamienne ściany, dwuspadowe dachy. Ogólne
brzydactwo, dla mnie jednakże piękne. Tylko, do cholery, co tak skrzypi?
Ja nie, bo szedłem po świeżym śniegu. Ledwie to zrozumiałem, a już
znalazłem się na brzuchu. Skrzypienie ubitego śniegu zbliżało się. Niejedna
osoba, lecz całe stado defilowało o rzut kamieniem ode mnie. Do dziś zresztą nie
wiem, jakim cudem mnie nie dostrzegli. Fakt, że tego nie zrobili. Kroki
maszerowały obok, skręciły za róg i ścichły. Desperackim wysiłkiem zerwałem
się na nogi i podążyłem za nimi. Wyjrzałem zza rogu, gdy ostatni z nich znikał w
pierwszym z budynków. Potężne drzwi zamknęły się z hukiem, a ja szyłem ku
nim, pchany jakimiś rozkazami mego organizmu, których to rozkazów istnieniu
dotąd nie miałem pojęcia.
Dopadłem drzwi wykonanych z szarego metalu i naparłem na klamkę. I
ani drgnęły.
%7łycie ma takie chwile, które potem wydają się i częstokroć rzeczywiście
są zabawne, ale gdy się dzieją, są tragiczne. Szarpanie, ciągnięcie, próba
obrócenia klamki nie dały absolutnie żadnych rezultatów. Nowe zapasy siły
odpłynęły równie błyskawicznie, jak się pojawiły. Oparłem się o drzwi, aby nie
upaść. Ustąpiły z lekkim zgrzytem.
Pierwszy i ostatni raz w życiu nie sprawdziłem, co jest za nimi. Na pół
wszedłem, na pół wpadłem do środka, pozwalając im zamknąć się za sobą.
72
Ciepło, rozkoszne ciepło ze wszystkich stron. Oparłem się o ścianę i roz-
koszowałem się tym pięknym doznaniem. Byłem w długim i słabo oświetlonym
korytarzu. Sam, ale znajdowało się tu wiele drzwi, a z każdych mógł ktoś wyjść. I
nie było dokładnie nic, co mógłbym wtedy zrobić. Gdyby jakaś złośliwość losu
zabrała ścianę, o którą się opierałem, po prostu padłbym na pysk i nie pozbierał
się już o własnych siłach. Stałem więc na podobieństwo żywej zmarzliny, tworząc
wokół siebie rosnącą kałużę z topniejącego śniegu.
Najbliższe drzwi, jakieś dwa jardy ode mnie, otwarły się i na korytarz
wyszedł mężczyzna. Wszystko co musiałby zrobić, by mnie dostrzec, to obrócić
głowę. Widziałem go doskonale, mimo parszywego oświetlenia, więc i on nie
miałby żadnych problemów. Facet zamknął drzwi, wsadził klucz w zamek,
przekręcił go i poszedł, jakby mnie celowo ignorował.
Najwyższy czas przestać się wygłupiać. Raz miałem więcej szczęścia niż
rozumu, ale liczyć na coś takiego ponownie byłoby głupotą. Trzeba zniknąć z
korytarza, biorąc poprawkę na fakt, że drzwi dopiero co zamknięte dawały dużą
szansę, iż nikt się nimi w najbliższym czasie nie zainteresuje. Zdjąłem rękawice,
wsuwając je wraz z czapką za pazuchę, czując, jak do moich fioletowych palców
wraca życie (wraz z mniej przyjemnymi odczuciami), po czym za pomocą
przeżutych na miazgę drutów z przegryzionego kabla zabrałem się za zamek.
Był to prosty zamek, z wielką dziurką, a ja mam wspaniałe uzdolnienia.
Mówiąc krótko, uśmiechnęło się do runie szczęście. Wewnątrz była ciemność, w
którą błyskawicznie wsiąkłem, zamykając za sobą te cholerne drzwi. I Po raz
pierwszy od chwili podjęcia ucieczki, miałem szansę na sukces. Z westchnieniem
ulgi osunąłem się na podłogę i zapadłem w drzemkę.
Znaczy, prawie zapadłem, gdyż mimo senności, wyczerpania i
otumanienia, dotarło jednak do mnie, że nie jest to najwłaściwsze miejsce na sen.
Dokonać tyle, co ja ostatnio i dać się złapać z powodu zaśnięcia, to byłoby
naprawdę niesmaczne, toteż czym prędzej ugryzłem się w język. Przeszyła mnie
fala bólu - zapomniałem, że te cholerne koronki są na wierzchu i omal nie
odgryzłem sobie języka. Za to senność przeszła jak ręką odjął. Zacząłem macać
drogę w ciemnościach i ruszyłem przed siebie. Był to ciasny pokoik albo średnio
szeroki korytarz. Stanie tutaj niczego nie dawało, toteż ruszyłem przed siebie. Tuż
za najbliższym załomem muru zobaczyłem poświatę. Ostrożnie wystawiłem
głowę. W ścianie było okno. Po drugiej stronie stał dziesięcioletni może brzdąc i
gapił się na mnie.
Zmartwiałem. Starałem się uśmiechnąć, ale nie sądzę, żeby mi się udało. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • nutkasmaku.keep.pl