[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zdecydował, zwalniając mocowania i zsuwając ładunek z pleców Winga.
Ten zniknął w ekranie, a Dom zajął się przytwierdzaniem bomby do konsolety
sterowniczej. Zdążył skończyć, gdy ktoś wylądował obok z łomotem i dotknął jego hełmu
swoim.
- Prawie skończone - oznajmił sierżant Toth.
- Skończone - odparł Dom, wyciągając zawleczkę zapalnika.
- To ruszaj do domu. Resztą sam się zajmę.
- Nie zajmiesz się. To moje zadanie. - Dom potrząsnął głową, odganiając upartą,
czerwoną mgłę, która i tak pozostała w kącikach oczu.
Toth nie był skłonny się kłócić.
- Na ile nastawiłeś? - spytał.
- Pięć i sześć. Pięć sekund po włączeniu konwencjonalny ładunek kumulacyjny
niszczy system sterowania, a sekundę pózniej ładunek atomowy resztę.
- Poczekam. Zawsze lubiłem dobrą zabawę.
Czas biegł dziwnie nierównomiernie, to przyspieszając, to zwalniając - przynajmniej
w odczuciu Doma. Najpierw do teleportera walił tłum, potem było ich coraz mniej, aż w
końcu nikogo. Toth wydawał rozkazy na częstotliwości bojowej kompanii, ale Dom wyłączył
radio, bo rozbolała go głowa. W wielkim pomieszczeniu pozostali sami, nie licząc trupów i
automatycznych karabinów maszynowych ostrzeliwujących krzyżowym ogniem wejście.
Jeden z nich właśnie eksplodował, gdy Toth ponownie zetknął się hełmem z Domem.
- To byli ostatni z tylnej straży. Ruszamy.
Dom miał pewne trudności ze zrozumieniem, toteż jedynie skinął głową i wcisnął
przycisk aktywatora. Toth wziął go pod ramiona, dał pełen ciąg silniczka wibrotopora, który
ściskał w dłoni, i skierował go prosto w ekran. Gdzieś z tyłu zaczęły pojawiać się sylwetki w
skafandrach, ale to było ostatnie, co Dom zauważył.
Potem były jeszcze światła bazy Tycho i zamknął oczy. Tym razem czerwona mgła
otuliła go całego.
- I jak nowa noga? - spytał sierżant Toth rozwalony wygodnie na krześle stojącym
obok szpitalnego łóżka.
- Nie wiem: nic nie czuję. Mówią, że mam zablokowane nerwy, dopóki się nie zrośnie
z kikutem. - Dom odłożył delikatnie książkę, zastanawiając się, co też sierżant tu robi.
- Wpadłem zobaczyć rannych - wyjaśnił Toth. - Oprócz ciebie jeszcze dwóch. Kapitan
mi kazał.
- Następny sadysta - parsknął Dom. - Nie wystarczy mu, że już jesteśmy chorzy?
- Dobry dowcip. - Mina Totha nie zmieniła się ani odrobinę. - Opowiem go
kapitanowi, pewnie mu się spodoba. Ty też mu się podobasz. Co teraz zrobisz: wykupisz się?
- A dlaczego nie? - Dom sam był zaskoczony, że pytanie go rozzłościło. - Mam za
sobą zadanie bojowe, awans, medal i solidną ranę. Powinno wystarczyć na zwolnienie ze
służby wojskowej.
- Zostań. Jak przestajesz myśleć, jesteś naprawdę dobrym żołnierzem, a takich jest
niewielu. W wojsku też można zrobić karierę.
- Tak jak ty?! Zrobić sobie z zabijania zródło utrzymania? Dziękuję, nie chcę.
Zamierzam zająć się czymś bardziej konstruktywnym. W przeciwieństwie do ciebie nie
szczycę się tym, co robię, a zabijanie w walce nadal uważam za odmianę morderstwa. Ty je
lubisz. - Nagła myśl spowodowała, że Dom siadł prosto. - Może to jest właśnie to! Wojny nie
mają już nic wspólnego z walką o teren, agresją czy innymi patriotyzmami. Wojny są
wywoływane przez takich jak ty dlatego, że są podniecające. Niosą ze sobą przyjemność
silniejszą od jakiegokolwiek narkotyku. Ty lubisz wojnę!
Toth wstał, przeciągnął się, odwrócił do wyjścia. Tuż przy drzwiach stanął, zastanowił
się i odparł:
- Może masz rację. Nie zastanawiałem się nad tym, może faktycznie lubię wojnę,
kapralu. - Niespodziewanie jego rysy rozjaśnił zimny uśmiech. - Ale nie zapominaj, że ty też
ją polubiłeś.
I wyszedł.
Dom zaś wrócił do lektury poirytowany przymusowym przerywnikiem. Książkę
przysłał mu wraz z pochwałną notą jego profesor języka. O wyczynach Doma on i jego szkoła
dowiedzieli się z wiadomości, byli z niego dumni itd. itp. Był to tomik wierszy Miltona i
Dom musiał przyznać, że sława, jaką cieszył się autor, była zasłużona. Najbardziej spodobał
mu się fragment:
Zwiat był cichy i spokojny
Bez huku i zgiełku wojny
Piękny dwuwiersz, tylko że i w czasach Miltona, i teraz nieprawdziwy. Czy ludzkość
zawsze musiała toczyć wojny? Tego nie wiedział, ale ponieważ zawsze toczyła, założenie, że
ludzie je lubią, było całkiem prawdopodobne: inaczej przecież by ich nie było. Nie była to
przyjemna myśl.
Natomiast z sierżantem się nie zgadzał - dobrze walczył, ale tak został wyszkolony, a
poza tym chciał przeżyć. Nie zauważył, by walka sprawiła mu przyjemność. To nie mogła być
prawda...
Spróbował skupić się na lekturze, ale kartka rozmazywała mu się przed oczyma.
Przełożył
Jarosław Kotarski
%7łona dla Pana
Nazywała się Osie i wszyscy zgodnie uważali, że była najpiękniejszą dziewczyną w
osadzie Wirral-Lo, która i tak od dawna słynęła z urody tutejszych kobiet. Osada wtulona w
siodło zbocza w niegościnnych górach planety Orriols nie miała wiele więcej do
zaoferowania, tak więc uroda Osie przedstawiała wielką wartość i była należycie strzeżona.
Dziewczyna nosiła płaszcz podbity grubszą warstwą ołowiu niż ktokolwiek inny, kapelusz z
szerokim rondem i grube, ciemne okulary, wszystko dla ochrony przed silnym
promieniowaniem płonącego jasno, białobłękitnego słońca. Wieczorami pod dachem wszyscy
podziwiali biel jej skóry, połysk długich, czarnych włosów i krągłość pełnych, jędrnych
piersi. Zgodnie z tutejszymi surowymi zwyczajami ręce miała wówczas zakryte, a
wielowarstwowe suknie obwieszone małymi, srebrnymi dzwoneczkami. Oczy zawsze kryła
za okrągłymi, grubymi okularami. Jednak jej piękno było widoczne i robotnicy z płonącymi
znamionami na twarzach i karkach, a także ci z rakowatymi naroślami na skórze chętnie na
nią spoglądali. Wszystkim było smutno, gdy uznano, że pora dziewczynie iść do szkoły.
Było to przedsięwzięcie kosztowne, ale traktowano je jak dobrą inwestycję. Wieki
wcześniej wyemigrowali, by uprawiać ten kawałek ziemi i zbierać przydatne do produkcji
medykamentów rośliny, które nie rosły nigdzie indziej tylko tutaj, pod promieniami okrutnie
aktywnego słońca. Powietrze było rzadkie, ale ponieważ wcześniej mieszkali na wyżynach
Ameryki Południowej, to akurat nie było dla nich problemem. Piersi mieli szerokie i pojemne.
Co innego promieniowanie; to przysparzało kłopotów. Liczba osadników nie rosła tak szybko
jak powinna i wciąż brakowało rąk do pracy. Musieli kupować kosztowne maszyny, a zyski
ze sprzedaży zbiorów nigdy nie wystarczały na wszystko. Tak więc chętnie godzili się na
małe ofiary. Troszczyli się o Osie, bo wiedzieli, że uzyskają za nią dobrą cenę.
Powstrzymując łzy, młoda dziewczyna pomachała im na pożegnanie i zniknęła w teleporterze,
by pojawić się w mieście Berno, pośród ziemskich gór. Tam miała się uczyć. Rok pózniej
wróciła już jako młoda kobieta, która dobrze wiedziała, że nie ma co ronić niepotrzebnych
łez.
Wydano uroczysty obiad, by wszyscy mogli ujrzeć tę, którą znali jako dziewczynkę.
Miała idealne maniery, może tylko była wobec nich nieco chłodna, ale ostatecznie jaka miała
[ Pobierz całość w formacie PDF ]