[ Pobierz całość w formacie PDF ]
z metalu numer dwa przybity był do góry nogami, jednym gwozdziem. Zadzwięczał,
kiedy zastukałem.
Wyjrzał mężczyzna o żółtej twarzy, bez marynarki.
- Kogo pan szuka?
- Sama Jackmana.
- To ja - zdawał się zaskoczony tym, że ktoś chce go widzieć. - Czy to w
sprawie pracy? - Zadał pytanie z pewnego rodzaju pustą nadzieją, która sama w sobie
była zaprzeczeniem.
- Nie, ale chcę pomówić z panem o czymś ważnym, panie Jackman.
Pochwycił słowo panie i skinął głową na znak zgody.
- Dobrze.
- Mogę wejść? Nazywam się Lew Archer. Jestem prywatnym detektywem.
- Nie wiem, straszny tu bałagan, bo żona pracuje cały dzień poza domem, ale
niech pan wejdzie.
Cofnął się w głąb mieszkania tyłem, jakby się bał odwracać. Składało się z
jednego dużego pokoju, który kiedyś mógł być salonem i nadal zachował subtelne
proporcje, ale wysoki sufit był obdrapany i z zaciekami wilgoci, a w oknach wisiały
podarte firanki. Przy ścianie stała szafa z tektury na ubranie i maszynka gazowa,
zasłonięta parawanem. Zniszczone meble wraz z nie zasłanym podwójnym łóżkiem w
rogu poustawiane były bezładnie na nagiej drewnianej podłodze. Na stoliku nocnym
obok łóżka mały odbiornik telewizyjny informował o klęskach dnia w ostrych,
lapidarnych zdaniach.
Jackman wyłączył telewizor, wziął palącego się papierosa z pokrywki od
puszki po kawie i usiadł na brzegu łóżka. Pogrążony w całkowitym milczeniu czekał
na moje wyjaśnienia. Usiadłem naprzeciw niego.
- Szukam Toma Hillmana.
Obrzucił mnie szybkim spojrzeniem, w którym krył się strach, potem zajął się
gaszeniem swego papierosa. Wrzucił niedopałek do kieszonki koszuli.
- Nie wiedziałem, że zaginął.
- Tak jest.
- To niedobrze. Dlaczego przypuszcza pan, że on może być tutaj? - Rozejrzał
się po pokoju szeroko otwartymi oczyma, nie mrugając powiekami. - Pan Hillman
pana tu przysłał?
- Nie.
Nie uwierzył mi.
- Myślałem. Pan Hillman wciąż mnie nachodził.
- Dlaczego?
- Interesował mnie ten chłopiec - powiedział ostrożnie.
- W jaki sposób?
- Osobiście. - Odwrócił ręce dłońmi do góry opierając je na kolanach. -
Słyszałem, jak brzdąkał na fortepianie w klubie. To było któregoś dnia wiosną. Sam
trochę brzdąkałem. Fortepian to nie mój instrument, ale zaciekawiło go kilka
akordów, które mu pokazałem. Wyszło na to, że wywieram na niego zły wpływ.
- Itak było?
- Pan Hillman tak uważał. Wyrzucił mnie z klubu. Nie chciał, żeby jego
jedynaczek zadawał się z typami takimi jak ja. - Jego odwrócone ręce przypominały
bezradne, leżące na grzbiecie zwierzątka z różowym brzuszkiem. - Jeżeli nie pan
Hillman pana przysłał, to kto?
- Człowiek nazwiskiem doktor Sponti. Myślałem, że nazwisko nic mu nie
powie, ale znów obrzucił mnie jednym ze swych szybkich, zalęknionych spojrzeń.
- Sponti? Pan myśli?... - umilkł.
- Niech pan mówi, panie Jackman. Niech pan powie, co ja myślę.
Skurczył się w sobie, jak człowiek, który nagle się postarzał.
- Ja nic nie wiem. - Otworzył usta w idiotycznym uśmiechu. Nie miał ani
jednego zęba.
- Ja myślę, że pan wie dużo. Myślę też, że zostanę tu tak długo, dopóki mi pan
czegoś nie powie.
- Ma pan prawo - powiedział, chociaż tak nie było. Wyjął niedopałek z
kieszonki koszuli i zapalił go zapałką. Rzucił skręcony czarny koniec zapałki na
pokrywkę od puszki. Patrzyliśmy na siebie przez dym, który wydobywał się z jego
ust niby ektoplazma.
- Pan zna doktora Spotniego, prawda?
- Słyszałem to nazwisko - rzekł Jackman.
- Czy widział pan Toma Hillmana w ciągu ostatnich dwóch dni?
Potrząsnął głową, ale jego oczy nadal wpatrywały się w moją twarz w pewien
sposób, jak gdyby oczekiwał wyzwania.
- Gdzie pan słyszał nazwisko Spontiego?
- Od mojej krewnej. Pracowała w kuchni w Laguna Perdida, w szkole. W ten
sposób staję się dodatkowym kółeczkiem w mechanizmie - powiedział z ironią.
- W jakim mechanizmie?
- Każdej zbrodni, opisanej w książce. Nawet nie muszę wiedzieć, co się stało,
prawda? - Rzucił niedopałek papierosa w starannie powściąganym wybuchu gniewu.
- Ten rodzaj rozmowy nie doprowadzi nas do niczego.
- A dokąd nas zaprowadzi pański rodzaj rozmowy? Cokolwiek panu powiem,
będzie świadectwem przeciwko mnie, prawda?
- Mówi pan jak człowiek z doświadczeniem w tej dziedzinie.
- Miałem swoje kłopoty. - Po długiej chwili dodał: - Przykro mi, że i Tom je
ma.
- Zdaje się, że pan go lubi.
- Przypadliśmy sobie do gustu.
- Chciałbym, żeby mi pan coś więcej o nim opowiedział. Po to właśnie tu
przyszedłem.
Moje słowa brzmiały trochę fałszywie. Podejrzewałem Jackmana i on o tym
wiedział. Był z niego bystry obserwator i czujny słuchacz.
- Mnie co innego przyszło do głowy - rzekł. - Myślę, że pan szuka Toma, żeby
go wpakować z powrotem do Laguna Perdida. Niech pan zaprzeczy, jeśli się mylę.
- Myli się pan.
- Nie wierzę panu. - Obserwował moje ręce, chcąc się przekonać, czy
mógłbym go uderzyć. Zlady poprzednich uderzeń widać było na jego twarzy. - Niech
pan się nie obraża, ale nie wierzę panu, panie...
Powtórzyłem moje nazwisko.
- Czy pan wie, gdzie jest Tommy?
- Nie, tego nie wiem. Ale jeżeli pan Hillman wsadził go do Laguna Perdida, to
lepiej mu być wolnym niż wracać do domu. Jego ojciec nie miał prawa tego robić.
- Tak mi mówiono.
- Kto panu mówił?
- Pewna kobieta z tamtejszego personelu. Powiedziała, że jej zdaniem Tom nie
ma żadnych zaburzeń i że to szkoła nie dla niego. Tom, zdaje się, podzielał jej opinię.
Prysnął stamtąd w sobotę w nocy.
- Bardzo dobrze.
- Nie tak znowu bardzo. Tam przynajmniej był bezpieczny.
- Jest bezpieczny - rzekł Jackman i prędko pożałował swoich słów. Otworzył
usta w bezsensownym, bezzębnym uśmiechu tragicznej maski, która usiłowała być
komiczną.
- A więc gdzie on jest?
Jackman wzruszył chudymi ramionami.
- Już panu powiedziałem i powiem znów, że nie wiem.
- Skąd pan wie, że on jest na wolności?
- Inaczej Sponti nie przysłałby pana do mnie.
- Szybko pan kombinuje.
- Muszę - powiedział. - Pan używa wielu słów, ale mówi bardzo niewiele.
- Pan mówi jeszcze mniej. Ale będzie pan mówił, Sam.
Zerwał się ze swego miejsca i podszedł do drzwi. Myślałem, że mnie wyprosi,
ale nie zrobił tego. Stał przy zamkniętych drzwiach w pozycji człowieka mającego
naprzeciw siebie pluton egzekucyjny.
- Czego się pan ode mnie spodziewa? - zawołał. - %7łebym sobie nałożył pętlę
na szyję, tak by Hillman mógł mnie powiesić?!
Podszedłem do niego.
- Tylko z daleka ode mnie! Strach płonął jasno w jego oczach podsycany
długim doświadczeniem. Zgiął ramię i uniósł je, zasłaniając sobie głowę.
- Proszę mnie nie dotykać!
- Niech pan się uspokoi. To histeria z tą pętlą.
- Cały świat to histeria. Straciłem pracę, bo uczyłem tego chłopca muzyki. A
teraz Hillman pokazuje rogi. Co mam stracić tym razem?
- Nic pan nie może stracić, skoro chłopiec jest bezpieczny. A pan tak
powiedział, prawda?
Nie odpowiedział, tylko spojrzał na mnie spod ramienia, które wciąż jeszcze
trzymał nad głową. Miał łzy w oczach.
- Na miłość boską, Sam, powinniśmy się jakoś dogadać. Pan dobrze życzy
chłopcu, nie chce pan, żeby go spotkało coś złego. Tylko o to mi chodzi.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]