[ Pobierz całość w formacie PDF ]
pojedynku. Wszystko inne zagubiło się wśród nieustannych wysiłków, by nie zostać zabitym i
- jeśli to możliwe - zabić.
Były to długie chwile wypełnione zamazanymi obrazami, z których niewiele zostało
pózniej w jego pamięci. Słońce wznosiło się po nieboskłonie, minęło zenit i zaczęło się
zniżać. Na zrytym, piaszczystym gruncie grobli Jim i olbrzym nacierali i cofali się, uderzali i
przyjmowali ciosy. Jim obalił już potwora na kolana, ale nie zdołał tego wykorzystać. Innym
razem, kiedy walczyli na stoku wzgórza, olbrzym przyparł go w szczelinie między dwoma
ogromnymi głazami. Podniósł już pałkę do ostatniego ciosu, który rozłupałby czaszkę Jima.
Ten wyśliznął się jednak między nogami przeciwnika i bój rozgorzał na nowo.
Co chwila widział jak w kalejdoskopie fragmenty toczących się wokół niego zmagań.
Brian opasany oślepionym ciałem larwy z odciętymi czułkami w milczeniu walczył o
uwolnienie trzymającej miecz ręki, którą zwoje stwora przycisnęły rycerzowi do tułowia.
Czasem oczom Jima ukazywał się splątany, ryczący kłąb trzepoczących skórzastych skrzydeł
i powyginanych ciał Smrgola, Bryagha i błotnego smoka. Raz czy dwa przelotnie dostrzegł
Carolinusa, który wciąż stał wyprostowany, z wzniesioną laską, z powiewająca białą brodą i
wyglądał jak prorok w godzinie Apokalipsy. Potem jednak potężne cielsko olbrzyma
przysłoniło mu widok i zapomniał o wszystkim, co nie działo się tuż przed nim.
Dzień powoli dogasał. Od morza nadciągała mgła i jej strzępy krążyły nad polem walki.
Ciało Jima było już obolałe, a skrzydła ciążyły ołowiem. Szczerzący się olbrzym natomiast
nie wydawał się osłabiony, a jego zataczająca szerokie łuki pałka nie poruszała się wolniej.
Jim wzbił się na chwilę w powietrze dla zaczerpnięcia oddechu i w tym momencie usłyszał
głośny krzyk.
- Czas mija! - wołał chrapliwy głos. - Przekroczyliśmy czas! Dzień już się kończy!
Był to głos Carolinusa.
Jim nigdy przedtem nie słyszał w nim tak rozpaczliwej nuty. Zrozumiał jednocześnie, że
wołanie skierowane było do jego uszu i że na grobli panowała cisza zakłócona tylko
odgłosami walki między nim i olbrzymem.
Zepchnięty został ze stoków wzgórza do miejsca, gdzie stał poprzednio. U boku miał wbitą
w ziemię włócznię, z której zwisały poszarpane końce cugli Blancharda, przywiązanego tam
przez Briana, zanim przystąpił on do walki z larwą. W pewnej odległości od drzewca, z
którego przerażony koń zerwał się, stał Carolinus ciężko wsparty na lasce, z pomarszczoną
twarzą, z której - zdawało się - niemal całkiem uszło życie.
Jim odwrócił się i ponownie ujrzał olbrzyma nad sobą. W gasnącym świetle dnia ciemna,
ciężka pałka uderzyła z wielką siłą. Jim poczuł słabość ogarniającą łapy i skrzydła, słabość,
która nie pozwoliła mu odskoczyć w porę. Zebrał wprawdzie resztkę sił i poderwał się, by
uniknąć ciosu potwora, ale wpadł w jego grube jak lufy armatnie ręce.
Pałka ześliznęła mu się po grzbiecie i poczuł, jak obejmują go ręce olbrzyma, a kościste
palce starają się sięgnąć mu do gardła. Jego impet zwalił jednak olbrzyma z nóg. Razem
tarzali się po piaszczystym gruncie; olbrzym wgryzł się swymi wyszczerbionymi szczękami
w pierś Jima i starał się złamać mu grzbiet lub skręcić kark, a Jim tymczasem bezradnie
wywijał ogonem.
Przetoczyli się przez sterczącą włócznię i złamali ją na pół. Olbrzym schwycił Jima za
kark i, niby wielkiemu kurczęciu, zaczął go skręcać powolnym ruchem.
Dzika rozpacz ogarnęła Jima. Smrgol przestrzegał go, by nigdy nie pozwolił olbrzymowi
pochwycić się. Zlekceważył tę przestrogę i teraz był zgubiony, wszyscy byli zgubieni.
Trzymaj się z daleka, ostrzegał Smrgol, miej głowę na karku...
Nagle ożyła w nim szalona nadzieja. Głowę miał wykręconą do tyłu i nie widział nic poza
szarzejącą mgłą. Przestał mocować się z olbrzymem i zaczął macać przednimi łapami. Przez
chwilę długą jak wieczność nie znalazł nic, aż nagle potrącił prawą łapą coś twardego, a
metaliczny odblask błysnął mu przed oczami. Uchwycił wymacany przedmiot i ścisnął go tak
mocno, jak tylko pozwalały mu jego niezdarne pazury...
I każdą pozostałą w nim odrobiną siły głęboko wbił złamane drzewce włóczni w ciało
olbrzyma, który przycisnął go już do ziemi.
Wielkie cielsko szarpnęło się i zadrżało. Tuż koło ucha Jima buchnęło z głupawej gęby
potwora dzikie wycie. Olbrzym puścił go, zachwiał się i zatoczył, górując nad Jimem tak, jak
kamienna twierdza górowała nad nimi oboma.
Potwór znowu ryknął, potknął się jak pijany i zaczął gmerać przy sterczącym z jego ciała
ułomku włóczni. Wyrywając ostrze zawył raz jeszcze i pochwycił drzewce zębami,
pochylając jednocześnie głowę jak ranne zwierzę. Rozłupał włócznię na drzazgi. Potem zawył
ostatni raz i padł na kolana. Wolno, niczym kiepski aktor ze starego filmu, przetoczył się na
bok i wyciągnął nogi w przedśmiertnych drgawkach. Z gardła dobył mu się bulgot i czarna
krew trysnęła z ust. Legł bez ruchu.
Jim niepewnie podniósł się i rozejrzał dokoła.
Mgły ustępowały z grobli, a mdłe światło póznego popołudnia padało na pokryte głazami
zbocze, na małą płaśń poniżej i na górującą twierdzę. W czerwonym świetle Jim zobaczył, że
larwa jest martwa, dosłownie przecięta na pół. Aragh leżał z obandażowaną łapą i szczerzył
kły. Brian w zakrwawionej, pogiętej zbroi ciężko wspierał się na mieczu. O kilka stóp dalej
stał Carolinus. Dafydd leżał w poszarpanej koszuli, a jego pierś przykrywał nieruchomy
kształt martwej harpii. Danielle stała nad nim, ciągle trzymając napięty łuk. Gdy Jim
popatrzył na nią, wolno opuściła oręż, odłożyła na bok i przypadła na Walijczyka.
Nieco dalej Secoh pochylał zakrwawioną szyję i głowę nad nieruchomymi, sczepionymi
ciałami Smrgola i Bryagha. Błotny smok spojrzał na Jima nieprzytomnym wzrokiem. Jim z
trudem podszedł do niego.
Popatrzył na dwa ogromne smoki i dostrzegł, że Smrgol ma szczęki zaciśnięte na gardle
Bryagha. Kark młodego smoka był złamany.
- Smrgol... - wycharczał Jim.
- Nie... - dyszał Secoh. - Niedobrze! On nie żyje... Doprowadziłem tu tamtego. Zacisnął
mu kły na... i już do końca nie puścił... - Błotny smok wybuchnął płaczem i pochylił głowę.
- Wszyscy dzielnie walczyli - zachrypiał dziwny, skrzypiący głos.
Jim odwrócił się i zobaczył rycerza stojącego przy jego barku. Pod zmierzwionymi
włosami, które ukazały się spod zdjętego hełmu, jaśniała twarz Briana, blada jak morska
piana. Rysy wyostrzyły się jak u starca. Rycerz chwiał się na nogach.
- Zwyciężyliśmy - rzekł Carolinus. - Ale za jaką cenę!
Zwrócił się do Danielle. Jim i rycerz odwrócili się wraz z nim. Była wciąż obok Dafydda i
zdążyła już zrzucić z niego ciało martwej harpii. W ręku trzymała hełm Briana wypełniony
wodą zaczerpniętą obok grobli i łagodnie przemywała krwawą smugę ciągnącą się od lewego
obojczyka do śródżebrza.
Jim, czarodziej i rycerz stanęli nad tą dwójką. Obnażone ciało Dafydda wyglądało dwakroć
masywniej niż w koszuli: pierś godna dłuta rzezbiarza, szerokie kościste barki, potężne węzły
mięśni na brzuchu. Całość jak ulepiony w glinie model posągu. Ale ciało było bezsilne i
nieruchome.
- Ty naprawdę - powiedział Dafydd do Danielle tak cicho, że gdyby nie panujący wokół
[ Pobierz całość w formacie PDF ]