[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Mgliście przypominał sobie bulgotliwy charkot, jaki wydobył się z jego gardła
w miejsce konkretnych słów.
Rysująca się na tle karmazynowego światła zniekształcona twarz zakryta chu-
steczką wyjrzała ku niemu przez opary chłodzącego gazu, przekręciła się to w jed-
ną, to w drugą stronę i cmoknęła. Zanim zniknęła, zerknęła na jeszcze kilkanaście
skręcających się przed oczami Dżi-hada rurek.
Ku własnemu przerażeniu Dżi-had stał się świadom odrażającego bulgoczące-
go dzwięku, pulsującego w rytm jego serca. Dałby sobie głowę uciąć, że płynem
przelewającym się przez rozliczne rurki była jasna, utlenowana krew, i że twarz
ukrytą za maseczką pokrywały czarne chitynowe łuski, i że ten, do którego nale-
żała twarz, miał w rękach wiertło i świder, i że. . . Ale to była tylko gra świateł.
Prawda, że była?
Usiłował podnieść głowę, żeby mieć lepszy widok, ale usłyszał gniewne wark-
nięcie i jedna z par przypominających imadło kleszczy przygniotła mu czoło do
stołu. Zimny pot oblał go, gdy zauważył, że podobne szczypce przytrzymują jego
82
kostki i nadgarstki.
Kątem oka dostrzegł, że w odpowiedzi na warkotliwe polecenie brzmiące
mniej więcej Czulenie! coś ciemnego i łuskowatego wzięło ze stołu spory ko-
lec, zanurzyło czubek w ciemnej misce i ruszyło w jego stronę. Chwilę pózniej
rozgrzane pazury podciągnęły rękaw jego habitu, ujęły go za ramię i wbiły mu
kolec w tętnicę.
yrenice Dżi-hada zadrżały, rozszerzyły się i powędrowały w górę, kryjąc się
pod powiekami, zupełnie jakby chciały zobaczyć, co też wyrabia istota tkwiąca
po łokcie w bulgoczących obszarach jego płatu czołowego.
Leżący na hamaku w Nawtykanie Dżi-had opętańczo wymachiwał rękami nad
głową, usiłując odpędzić bombardujące w locie nurkującym demony, rzucał się
i skręcał, huśtając hamakiem.
Nie, nie, tylko nie czulenie, tylko nie to. . .
Piekielne wizje nagle zniknęły. . .
. . . och. Cześć.
Papa Jerz wpatrywał się w rozedrganego, majtającego się na hamaku tam
i z powrotem brata szeregowca.
Gdzie. . . gdzie ja jestem? jęknął Dżi-had odwiecznym, błagalnym to-
nem ofiary przebudzonej po bardzo długiej, nieoczekiwanej utracie świadomości.
Z powrotem w Nawtykanie.
Uff, w takim razie pobożny post. . . eee. . . brat szeregowiec Szlam Dżi-had
melduje, że. . . Co tutaj robi ta lama? wykrztusił z siebie na widok włochatej
bestii, która właśnie badała czteropak bandaży pod względem przydatności do
spożycia.
Mieliśmy nadzieję, że ty potrafisz nam to wyjaśnić powiedział Pasterr.
Hę? jęknął Dżi-had.
Przyniosła cię tu.
Ale ja nie umiem jezdzić na lamach!
Hmm, tego. . . nie przyjechałeś na niej. Byłeś nieprzytomny.
Przecież spadłbym. . .
To mogło pomóc oznajmił mnich, podnosząc pasy, którymi Dżi-had był
przywiązany do lamy.
Czy to znaczy, że byłem. . . bagażem? wycedził brat szeregowiec, pod-
czas gdy lama pałaszowała drugi bandaż. Papa Jerz spoglądał na nią, przekonany,
że gdzieś w głębi genów ukrywa ona bliskie pokrewieństwo z kozą. Wcale go to
nie zaskoczyło, ci D vanouini mogli posunąć się do wszystkiego.
Co za wstyd! Wstyd i hańba! Przyniosłem ujmę chwalebnym tradycjom
GROM-u! wyjęczał Dżi-had, uderzając się w pierś, po czym znów stracił przy-
tomność.
Ojej szepnął Papa. To uderzenie w głowę musiało być poważniejsze,
niż myślałem. Obawiam się, że dla niego skończyły się krucjaty.
83
Tkwiący pod wciąż rozhuśtanym hamakiem Xedoc wyczuł, że słowa Papy
Jerza oznaczają koniec pewnej epoki dla całego GROM-u.
Gdyby chłopiec znał prawdziwe konsekwencje, jakie przyniesie to uderzenie
w głowę w najbliższej przyszłości, i gdyby wiedział, jak rozległe będzie ich od-
działywanie, pędziłby teraz, rwąc sobie włosy z głowy, po talpejskich zboczach,
marząc tylko o tym, by jak najprędzej przyłączyć się do gromadki lemingów,
opuszczających urwisko 3b z biletem w jedną stronę.
* * *
Na przestrzeni wielu lat cranachańskiego panowania nad Talpami nikomu nie
zdarzyło się uzbroić w spory zapas gęsich piór, zasiąść z akrem pergaminu, teodo-
litem i szczegółową mapą Cranachanu, by zaprojektować system kanalizacyjny.
Na przestrzeni tychże samych lat naukowcy poświęcili temu zjawisku przynaj-
mniej półtorej minuty, dochodząc do wniosku, że brak wyżej wzmiankowanych
inicjatyw wynika zapewne z tego, że: a) brak jest szczegółowych map Cranacha-
nu, b) nikt do końca nie wie, co to jest teodolit, c) nikomu nie chciało się zaprojek-
tować kanalizacji, bo i też nikt się na brak takowej nie uskarżał. Rozumiecie: po co
zawracać sobie głowę, skoro można pójść do pubu. (Ten ostatni argument wyda-
je się najprawdopodobniejszy, albowiem zainteresowanie większości Cranachan
odpadkami kończy się na wyrzuceniu ich przez okno i czekaniu, aż spłyną w dół
ulicy, zmyte przez niemal bezustanną mżawkę, która wciąż nadciągała z północ-
nego wschodu).
Osobliwe, ale gdyby ktoś podjął się oględzin istniejących tras przepływu od-
padków na terenie Cranachanu, odkryłby, że trasy te pokrywają się z ulicami, póki
[ Pobierz całość w formacie PDF ]