do ÂściÂągnięcia | pobieranie | ebook | download | pdf

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

i przyglądał się tej gromadzie bankrutów, pokonanych, wiecznych przegranych, przy-
chodzących błagać wykute w marmurze bóstwo o wielką łaskę zdjęcia choć na chwile
z ich ramion codziennego krzyża.
Nigdy żadnego z nich nie widział, lecz znał wszystkich.
Była tam staruszka, którą obumarli mąż i syn i teraz, sama jak palec, przychodziła
rozmawiać z Jedynym, który słuchał jej tak długo, jak długo chciała. Był cierpiącym,
którego dosięgła kolejna choroba i który ukazywał tabernakulum setki blizn oraz skórę
poparzoną kataplazmami. Była nieszczęśliwa małżonka, w małżeńskim pożyciu zazna-
jąca jedynie goryczy i upokorzeń, jeśli nie razów, która przychodziła prosić o nawró-
cenie męża lub dzieci, albo przynajmniej o ich opamiętanie. Był tu także taki, któremu
nigdy w życiu nie poszczęściło się i który trawił swe lata w oczekiwaniu na jedną jedyną
dobrą okazje, nigdy nie spełnioną a życie całe spędził zazdroszcząc tym, którym szczę-
ście bezustannie sprzyjało.
Był wreszcie taki, który w życiu zaznał wyłącznie zła, który nie potrafił sklecić
choćby jednej modlitwy, nie kończącej się pełnym zawodu i urazy bluznierstwem.
I Konrad powoli ugiął kolana. Klękając przy kolumnie, zaczął rozmawiać z Bo-
giem.
Słowa cisnęły się same i wszystkie tkwiły w nim już od dawna. Jak to się stało, że
wcześniej tego nie spostrzegł? Wystarczy na chwilę uchylić drzwi umysłu, by runęły ni-
czym lawina na wykutego w kamieniu Ukrzyżowanego, który, skręcony z bólu wisiał
w głębi kościoła.
59
 Tak chciałbym kiedyś porozmawiać z Tobą sam na sam, bez pośrednictwa anio-
łów i świętych. I chciałbym rozmawiać bez ceremoniałów i czołobitności, jak mężczy-
zna z mężczyzną, bo i Ty miałeś ciało i nerwy jak ja. Posłużę się własnym językiem,
który znasz, by łatwiej mi szło. I pozwól, że czasem nie okażę Ci należytego szacunku,
gdyż tak postępowałbym z przyjacielem.
 Czy wiesz, ile razy zastanawiałem się, po czyjej stoisz stronie? Tak, bo my  a do
nich i ja należę  którzy staramy się pełnić Twoją wolę, mamy tysiące nieprzyjaciół:
demony, złych ludzi, naszą słabość... Już tego by wystarczyło. Ale jeszcze jesteś Ty, który
napełniasz nasze życie krzyżami; różnymi, małymi, dużymi, uciążliwymi, nieznośnymi.
 Zgoda, to dla naszego dobra. Ale jakiego? Wiesz, że w większości wypadków nie
rozumiemy tej historii z naszym dobrem. I jest to jeden krzyż więcej. Tak, wiem, że
dobry ojciec rozdziela kije i słodycze, wszakże wydaje mi się, iż kije są ciągle dla jed-
nych, dla drugich zaś  ciągle słodycze.
 A kim są ci drudzy? To ludzie bez przerwy bluzniący Twemu imieniu, a przynajm-
niej Cię nie szanujący.
 Zgoda, pózniej poślesz ich do piekła; lecz co to mnie ma obchodzić, że oni na ko-
niec pójdą do piekła? Czy wiedząc, że oni są w piekle, ja będę miał się lepiej? I wreszcie,
czemu służy ta absurdalna przymusowa pedagogia, zmuszająca niektórych, by na siłę
byli święci? Co obchodzą Twoje kosmiczne zamysły ludzi masakrowanych, torturowa-
nych, cierpiących na ciele albo, co gorsza, na umyśle? I wreszcie, gdzież w tym wszyst-
kim logika?. Nie ma nawet jakiejś nici przewodniej, by się jej uchwycić, czegoś, co mo-
głoby posłużyć za zaczepienie dla inteligencji, by zdołać zachować wiarę.
 Są ludzie zli, którym wszystko idzie dobrze oraz ludzie zli, którym się nie układa
i są ludzie dobrzy, którym wszystko idzie zle oraz ludzie dobrzy, którym się dobrze ukła-
da. Jakaś matka modli się do Ciebie lata całe, prosząc o nawrócenie syna rozpustnika
i obiboka. I nie otrzymuje tego, o co prosi. Niektórzy święci zagłodzili się na śmierć, po-
szcząc w intencji uwolnienia kogoś od diabelskiego opętania, a potem wystarczył jeden
arabski poganiacz wielbłądów, by pociągnąć miliony ludzi na wojnę z chrześcijaństwem
i w krótkim czasie zamienić w ruinę najwspanialsze kościoły świata. Muzułmanie,
krwiożerczy i bezlitośni, chociaż tkwią w błędzie, odnoszą zwycięstwo. A my, noszący
Twój znak na płaszczach  nie. Jak to mamy rozumieć? Czego od nas chcesz? Mówię
w imieniu tych, którzy, tak jak ja, czasem czują się znużeni polowaniem na cienie, znu-
żeni nieustannym modleniem się i medytacją, i rozważaniem, i poszczeniem, i modle-
niem się znowu, w oczekiwaniu chwili, kiedy niebo powinno się otworzyć, a znak po-
twierdzić: Nie, nie jesteś durny, to jest właściwa droga! Ale ten znak nigdy nie nadchodzi
i wciąż się oddala: Odwagi, bracie, bądz uparty, trwaj, zobaczysz! Co zobaczysz? Co?!
 Odpowiesz mi, że i święci tak postępowali; lecz, Chryste, ja nie jestem święty i na-
wet nie wiem, czy mi zależy, by nim zostać! Jestem tylko biednym nieszczęśnikiem,
60
który ma już wszystkiego dość i pragnie jedynie przeżyć w spokoju te lata, które mu zo-
stały, bez ściskającej go za gardło boskości Boga zmuszającego, by cierpiał, cierpiał, cier-
piał! Boga, który do tego uważa, że jest ojcem, dobrym, miłosiernym.
 Och, dosyć! Zmęczony jestem również tym ględzeniem, bo Ty i tak nie odpowia-
dasz. Albo odpowiesz pózniej, kiedyś tam, może za kilka lat, lub w chwili śmierci. Lub
nie odpowiesz wcale, taki jesteś świątobliwy.
 Wścieka mnie to, że nic Cię nie porusza, nic co mogę powiedzieć czy uczynić
nie może w najmniejszym stopniu zmienić Twoich niezmiennych dekretów! Wiem, że
wyjdę stąd takim samym idiotą, jakim wszedł, i że wszystko potoczy się tak, jak przed-
tem. No, dobrze. Muł, który buntuje się na wędzidło i juki, może tylko zranić sobie pysk
a także, na dokładkę, dostać cięgi.
 Lecz jeśli jestem mułem, dlaczego zwiesz mnie synem? Nie, nie, nie! Nie mogę Cię
kochać, nie mogę. Chryste, obym mógł! Wtedy wszystko stałoby się łatwiejsze i spokoj-
niejsze. Tymczasem nie.
 Wierzę w Ciebie, wiesz o tym. Wierzę, że chrześcijaństwo jest tym, czego człowie-
kowi potrzeba, wierzę w jego doskonałość, w jego wyższość nad wszystkimi innymi re-
ligiami. Wierzę, że gdyby ludzie stosowali się naprawdę do jego zasad, bylibyśmy wszy-
scy nieco szczęśliwsi na ziemi. Wierzę w Twoje istnienie tak, jak tego uczy katolicka
wiara, wiara w genialność Twojego orędzia, wierzę też w cuda, w demony i w aniołów
stróży.
 Wszystko to jednak tkwi tylko w mojej głowie i nie może nigdy sięgnąć serca. I tak
moja wiara to tylko dziki wysiłek, który donikąd nie prowadzi, a ja Cię nie kocham.
 Nie kocham Cię, nic mnie nie obchodzi Twoja chwała i Ty sam; chcę tylko mieć
spokój, nie rozumiesz tego?
 Nie rozumiesz?
 Nie rozumiesz?
 Nie rozumiesz? .
Długo powtarzał w duchu te ostatnie słowa, szlochając histerycznie, wciśnięty
w kąt u stóp kolumny, w cieniu tego mrocznego i cichego kościoła, a płomienie świec
wznosiły się proste i nieruchome przed kolorowymi posągami. Tabernakulum było za-
mknięte.
To w nie zdawały się uderzać łkania Konrada, które odbijały się coraz słabszym
echem od sklepienia, od kapiteli, od posadzki.
XII.
Zwiatło księżyca rzucało na dzielnice Kinseca cienie ostre i wyrazne. Z fasad,
w które uderzał blask, wydobywał się kontrast miedzy błękitną barwą kamienia a gę-
stym i czarnym cieniem trawersów.
Dwaj przyjaciele, skryci w cieniu, szli ostrożnie i w milczeniu w stronę domu, do
którego, jak zauważył Konrad, zaszedł katar. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • nutkasmaku.keep.pl