do ÂściÂągnięcia | pobieranie | ebook | download | pdf

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

do siebie. Stawia coraz mniejsze kroki i stopniowo zwalnia. Nagle się zatrzymuje. Ha!
Proszę, odwróć się. Pociągam za linę.
Odwraca się i szuka kogoś w tłumie. Mnie?
- Kim jesteś? - szepczę.
- To ja. - Tata staje obok mnie. - Tkwisz na środku ulicy.
- Wiem, co robię - rzucam niecierpliwie. - Masz, tutaj,
kup nam bilety. - Wręczam mu pieniądze.
Odsuwam się od grupy krisznowców, nie spuszczając
wzroku z mężczyzny w budrysówce. Mam nadzieję, że mnie
dostrzeże. Jasna wełna jego kurtki niemal emanuje światłem
pośród ponurych ciemnych kolorów mijającego go tłumu. Wygląda jak jesienny Zwięty Mikołaj. Chrząkam i przygładzam
obcięte na krótko włosy.
Nadal przygląda się tłumowi i przez chwilę jego wzrok
pada na mnie. W tym momencie sobie przypominam. To on
nieznajomy z salonu fryzjerskiego.
Co teraz? Może mnie nie rozpozna. Może nadal jest po prostu zły, że na niego nakrzyczałam. Nie wiem, co robić. Mam się uśmiechnąć? Pomachać?
%7ładne z nas się nie porusza.
Wreszcie mężczyzna unosi dłoń i macha. Spoglądam za siebie, upewniając się, że to do mnie. Chociaż jestem tego pewna, tak pewna, że dałabym uciąć
za to głowę własnemu ojcu. Nagle Grafton Street pustoszeje i cichnie. Jesteśmy tylko my dwoje. Zabawne. Jak to się stało? Ludzie czasem są tacy
domyślni. Macham do niego. Widzę, że coś do mnie mówi bezgłośnie.
Przewracam? Nie. Przepraszam. Jest mu przykro. Nie wiem, co odpowiedzieć, i uśmiecham się. Trudno cokolwiek odpowiedzieć bezgłośnie poprzez
uśmiech. Tak samo, jak nie da się zagwizdać.
- Mam bilety! - wykrzykuje tata. - Dwadzieścia euro za sztukę. Złodziejstwo, daję słowo. Patrzenie jest za darmo. Nie wiem, dlaczego każą nam płacić za
używanie własnych oczu. Zamierzam napisać bardzo ostry list do kogoś w tej sprawie. Następnym razem, kiedy zapytasz mnie, dlaczego siedzę w domu i
oglądam telewizję, będę pamiętał, żeby przypomnieć ci, że robię to za darmo. Dwa euro za gazetę i sto pięćdziesiąt rocznie opłaty to tańsze niż jeden
dzień z tobą - marudzi. - Kosztowne taksówki do miasta i zwiedzanie ulic, na których mieszkałem i które widywałem za darmo przez sześćdziesiąt lat.
Nagle wraca do mnie hałas ruchu ulicznego, znowu widzę przesuwających się obok mnie ludzi, czuję słońce i wiatr na mojej twarzy. Serce trzepocze mi
szaleńczo w piersi, pompując w ciało krew przesyconą podnieceniem. Tata ciągnie mnie za ramię.
- Gracie, chodzże już. Autobus odjeżdża. Musimy jeszcze do niego dojść. Szybko. To w pobliżu hotelu Shelbourne. Dobrze się czujesz? Wyglądasz,
jakbyś zobaczyła ducha. Tylko mi nie mów, że tak właśnie było. Na dzisiaj mam już dość kłopotów. Czterdzieści euro - mruczy do siebie.
Gęsty tłum przechodniów gromadzi się na końcu Grafton Street, czekając na zielone światło. Przesłaniają mi widok mężczyzny w budrysówce. Tata
odciąga mnie do tyłu. Idę za nim, tyłem, wzdłuż Merrion Row, usiłując nie stracić nieznajomego z oczu.
- Cholera!
- Co się stało, kochanie? Już blisko. Co ty robisz? Dlaczego idziesz tyłem?
- Nie widzę go.
- Kogo, kochanie?
- Mężczyzny, którego, jak mi się wydaje, znam. - Zatrzymuję się i staję obok taty, nadal wpatrując się w tłumy płynące Grafton Street.
- Na twoim miejscu nie zatrzymywałbym się na pogawędkę z kimś, kogo być może znam - rzuca tata. - Co to za autobus, spójrz tylko Gracie. Wygląda
dziwacznie. Nie wiem, nie wiem. Nie było mnie w mieście kilka lat i zobacz, co narobili ci z CIE*.
Ignoruję go i pozwalam się zaciągnąć do autobusu. Już w środku przysuwam głowę do plastikowej szyby i spoglądam w przeciwnym kierunku,
przeszukując panicznie tłum zgromadzony na skrzyżowaniu. Wreszcie zielone światło. Ludzie ruszają, odsłaniając miejsce, gdzie stał nieznajomy. Nie ma
go.
- Nie ma go.
- Tak? Skoro sobie poszedł, to znaczy, że się tak dobrze nie znaliście.
Spoglądam na tatę.
- To było naprawdę dziwne - mówię.
- Nie ma nic dziwniejszego niż to.
Tato rozgląda się dookoła zdumiony. Robię to samo i wreszcie dociera do mnie, gdzie jesteśmy. Wszyscy pasaże
* Córas Iompair Zireann, irlandzki zarząd transportu miejskiego
rowie mają na głowach hełmy wikingów i kamizelki ratunkowe na kolanach.
- W porządku - mówi przewodnik wycieczki do mikrofonu. - Wreszcie jesteśmy w komplecie. Pokażmy nowo przybyłym, co robić. Na mój znak
wszyscy ryczą, jak wikingowie. Trzy cztery!
Podskakujemy na siedzeniach i tata chwyta się mnie kurczowo, kiedy cały autobus wrzeszczy zgodnym chórem.
14
- Jestem Olaf Biały. Witam wszystkich na pokładzie Wikingowej Amfibii, historycznie znanej jako DUKW lub, jak się ją czule nazywa, Kaczka.
Siedzimy w amfibii wyprodukowanej przez General Motors na potrzeby wojska podczas drugiej wojny światowej. Jest to pojazd zaprojektowany z myślą o
transportowaniu ładunków lub oddziałów wojskowych, do jazdy po rozmaitych typach nabrzeża i pływaniu po wodach przybrzeżnych. Obecnie używa się
ich jako pojazdów ratunkowych w Stanach, Anglii i innych krajach.
- Możemy wysiąść? - szepczę tacie do ucha.
Odpycha mnie, zafascynowany.
- Nasz pojazd waży siedem ton, ma dziewięć metrów długości i prawie trzy szerokości. Jak widzicie, został przebudowany i wyposażony w wygodne
siedzenia, dach oraz opuszczane boki, żeby chronić was przed żywiołami. Jak bowiem doskonale wiecie, po zwiedzaniu miasta czeka nas wodowanie i
fantastyczna wycieczka Wielkim Kanałem w dzielnicy portowej.
Wszyscy wiwatują a tata spogląda na mnie wielkimi oczami, jak mały chłopiec.
- Nie dziwię się, że bilet kosztuje dwadzieścia euro. Autobus, który pływa? Autobus? Pływający autobus? Nigdy nie widziałem czegoś podobnego. Niech
no tylko opowiem o tym kolegom z Klubu Poniedziałkowego. Ten gaduła Donal wreszcie nie będzie w stanie przebić mojej historii.
Spogląda na operatora, który jak wszyscy inni w autobusie ma na głowie hełm z rogami. Tata chwyta dwa, wkłada jeden na głowę, a drugi, z
doczepionymi po bokach dwoma blond warkoczami, wręcza mnie.
- Olaf, poznaj Heidi.
Wkładam hełm na głowę i spoglądam na tatę, który wydaje z siebie cichą namiastkę ryku wojownika.
- Dzisiaj w programie mamy nasze słynne dublińskie katedry Zwiętego Patryka i Christchurch, dalej Trinity College, budynki rządowe, Dublin
georgiański...
- Oooo, to ci się spodoba. - Tata trąca mnie łokciem.
- ...i oczywiście Dublin wikingów!
Wszyscy ryczą zgodnym chórem, włączając w to tatę. Nie mogę się powstrzymać od śmiechu.
- Nie rozumiem, dlaczego mamy świętować fakt, że banda prostaków najechała nasz kraj, gwałcąc i rabując.
- Czy ty w końcu się rozchmurzysz i zaczniesz dobrze bawić?
- A co zrobimy, kiedy na drodze pojawi się konkurencyjna Kaczka? - pyta przewodnik.
W amfibii rozlega się chór okrzyków dezaprobaty.
- W porządku. Ruszamy! - ogłasza entuzjastycznie Olaf.
Justin panicznie spogląda ponad ogolonymi głowami krisznowców, którzy zaczęli paradować tuż przed nim, zasłaniając mu widok kobiety w
czerwonym płaszczu. Morze pomarańczowych tog, radosne uśmiechy, brzęczenie dzwoneczków i łomotanie bębnów. Justin podskakuje w miejscu,
usiłując spojrzeć w dół Merrion Row.
Tuż przed nim wyrasta nagle mim ubrany w czarny obcisły strój, z pomalowaną na biało twarzą i czerwonymi ustami. Na głowie ma pasiasty kapelusz.
Stają naprzeciwko siebie, czekając na to, żeby ten drugi uczynił jakiś gest. Justin modli się, aby mim znudził się i odszedł. Bezskutecznie. Zamiast tego
artysta prostuje się, staje w rozkroku z grozną miną i przebiera palcami nad niewidoczną kaburą rewolweru.
- Naprawdę nie jestem dziś w nastroju - mówi cichym i uprzejmym głosem Justin. - Czy mógłby pan pójść gdzie indziej? [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • nutkasmaku.keep.pl