[ Pobierz całość w formacie PDF ]
ona teraz jest nie dawało mu spokoju, więc sam sobie odpowiedział: Jeżeli ten biały
czarownik, który ją zabrał, jest misjonarzem, zawiózł ją na pewno na Flores, kuria
zawiadomiła ambasadę RFN i pan Bachman jedzie po nią, a może już ją zabrał do Jakarty, a
jeżeli nie?
Patrząc na rozłożone na ziemi straganiki, przy których kucało wielu sprzedawców, Michał
myślał: jeden pęczek bananów ma co najmniej trzech właścicieli. Targując się z trzema
tubylcami, Michał kupił za rupie pięć niewielkich owoców, cieszył się, że zgodzili się wziąć
pieniądze, bonów towarowych przecież nie miał.
Nagle spomiędzy budek wyjechała betja i zatrzymała się przed Michałem. Niewiele
starszy od Michała Kalambańczyk zapytał, czy gość chce jechać. Michałowi tak się ten
chłopiec o brązowej twarzy spodobał, że bez namysłu wsiadł do jego pojazdu.
Do dobrej restauracji powiedział Michał.
Baik odrzekł betjarz i zaczął ostro pedałować, a kiedy ujechał już spory kawałek,
dodał: Dobra restauracja jest daleko.
Siedzący z przodu Michał obejrzał się.
Jak daleko?
Bardzo daleko, tuan. Ja nie mogę tak daleko jechać. Ja nigdy tam nie byłem.
No to do innej restauracji. Do takiej, żeby tam była zimna coca-cola.
Baik. Na pewno będzie.
Betja jechała powoli. W niektórych uliczkach Kalambańczyk schodził z roweru i cały
spocony pchał swój trzykołowy pojazd. Michałowi żal się zrobiło chłopca, chciał mu pomóc,
powiedział:
Daj, teraz ja , ale Kalambańczyk nie zrozumiał, więc Michał kazał mu się zatrzymać.
Wziął betjarza za rękę i posadził na siedzeniu dla pasażerów. Kalambańczyk siedział
zdziwiony, wciąż nie rozumiejąc, o co pasażerowi chodzi, a kiedy Michał zaczął jechać,
przeraził się. Mijali domy ładniejsze niż koło lotniska, co wskazywało, że tę część wyspy
zamieszkiwali inni ludzie. Kampungi były jednorodzinne, małe, krzywe, stłoczone tak, że nie
można było między nimi przejść, a dalej rozciągał się busz dochodzący aż do odległych o
kilkanaście kilometrów gór. Domki nie miały okien ani drzwi, składały się przeważnie z
trzech ścian, czwarta ściana była wyjściem na ulicę, dzięki temu z betji Michał mógł
obserwować rodzinne życie tubylców. Na pierwszy rzut oka wyglądało ono tak, że młoda,
czasem zaledwie kilkunastoletnia, mama oblepiona była dziećmi, karmiła je lub czesała
trójkątnym drewnianym grzebieniem albo coś gotowała na małym palenisku ustawionym na
ulicy pozbawionej chodników. Za dom, w krzaki nikt nie wychodził, całe życie towarzyskie
toczyło się na jezdni, a ponadto chodzili tukangowie z drewnianymi wiadrami na nosidłach,
jezdzili rowerzyści, trąbiły betje. Było dużo śmiechu, gestykulacji, hałasu.
Przejechawszy kawałek drogi, Michał stwierdził, że wcale nie jest tak ciężko pedałować,
jak mu się wydawało, niewiele ciężej niż na zwykłym rowerze. Sunął więc prosto przed
siebie, zaś Kalambańczyk zajmujący miejsce pasażera uspokajał się powoli, wreszcie zaczął
się cieszyć i machać rękami do siedzących wzdłuż drogi ludzi. Za betją biegła grupa dzieci
radośnie krzycząc. Takiego zdarzenia jeszcze nie widzieli.
Usłyszawszy grzechot trzeszczotek i męski chór śpiewający coś w rodzaju kecia-kecia ,
Michał zatrzymał się.
43
Co to? zapytał.
Kalambańczyk zszedł z siedzenia dla pasażerów, wyciągnął z kieszeni garść papierowych
pieniędzy, by zapłacić Michałowi za przejazd. Michał nie wziął rupii, co zdumiało ambitnego
tubylca. Coś białemu gościowi tłumaczył, ale Michał nie słuchał go. Patrzył na wolno
posuwającą się między domkami procesję, na której czele kilkunastu mężczyzn niosło na
drągach olbrzymi stos przystrojony kwiatami, barwnymi parasolami oraz kolorowymi
zabawkami. Ponad stos wystawała wieża z daszkiem, lecz bez ścian. Siedział w niej odziany
w białe szaty człowiek. Za stosem szedł barwny korowód ludzi, a z tyłu niesiono jeszcze trzy
wieżyczki.
Wesele czy urodziny? zastanawiał się Michał, widząc radosne twarze uczestników
procesji. Betjarz powiedział coś w swoim języku, a potem złożył ukłon w stronę dostojnie
odzianego człowieka w okularach. Kalambańczyk ów zaciekawił Michała, rzadko spotykał tu
ludzi w okularach. Tamten zaś, widząc ciekawość europejskiego chłopca, skinął na Michała
wyciągnąwszy rękę spod białego płótna, którym był odziany, i powiedział: Good morning.
Michał ucieszył się, że wreszcie będzie mógł się z kimś porozumieć w języku angielskim.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]