do ÂściÂągnięcia | pobieranie | ebook | download | pdf

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

po dwanaście maszyn w szyku płytkiego  V . Lecieliśmy na wysokości 150 metrów, poniżej
pozycji brytyjskiej obrony przeciwlotniczej.
Stanąłem w otwartych drzwiach do skoku jako siódmy. Miałem zaledwie sekundę, by
ogarnąć wzrokiem skaliste zbocza, nasze dymiące się samoloty, spadochroniarzy opadających
wprost na pozycje piechoty wroga i musiałem skakać. Po wylądowaniu, uzbrojony jedynie w
pistolet, szukałem wzrokiem zasobnika, w którym był mój karabinek snajperski.
- Kostek, zbieraj drużynę! - krzyknął na mnie porucznik Liege.
Miał rację. Nie mogliśmy, jak po wylądowaniu na Krecie, szukać pozycji obronnych,
tylko od razu musieliśmy atakować. Gwizdnąłem umówiony sygnał i wokół mnie zebrali się
moi ludzie. Kilkadziesiąt metrów od nas słyszałem strzały. Czterech ludzi dzwigało nasze
zasobniki. Rozpoczęliśmy szturm na wzgórze Rachi i wyparliśmy z niego Anglików.
Zajęliśmy pozycje obronne. Wtedy wezwał mnie porucznik Liege. Leżał ranny w nogę w
cieniu karłowatego krzaczka.
- Kostek, wezmiecie czterech ludzi i pójdziecie do zatoki Pantela, do naszego desantu
morskiego - rozkazał. - W sumie wysyłamy trzy takie oddziały. Musicie przeprowadzić
posiłki na nasze pozycje. Jutro należy spodziewać się angielskiego kontrataku.
Z naszej dwunastki został ranny jeden żołnierz, a trzech stało na warcie.
- Potrzebni ochotnicy do wypadu za linię wroga - powiedziałem pozostałym.
Natychmiast zgłosiło się sześciu. Wybrałem najlepszych. Pokazałem im na mapie,
dokąd idziemy. Potem skuleni przeszliśmy na linię frontu i blisko dwie godziny spędziliśmy
skradając się na południowy wschód. Po drodze tylko raz spotkaliśmy patrol brytyjski. Bez
przeszkód dotarliśmy do naszych. Przeprowadzaliśmy oddziały posiłkowe na raty. Każdy z
nas, w pojedynkę prowadził kilku żołnierzy. Mnie przypadła grupa dziesięciu grenadierów,
weteranów walk na froncie wschodnim z młodym, nieopierzonym oficerem.
Ledwo ruszyliśmy, mieliśmy pecha. Brytyjczycy nabrali podejrzeń i zaczęli
wystrzeliwać w niebo flary. Musieliśmy umykać na południe. Zwit zastał nas na nagim zboczu
góry.
- Poruczniku - poprosiłem do siebie dowódcę grupy. - Musimy gdzieś się ukryć, bo
Brytyjczycy rozszarpią nas na strzępy.
Porucznik Max kilka miesięcy wcześniej ukończył przyspieszony kurs oficerski i to
była jego pierwsza akcja bojowa.
- Prowadzcie, sierżancie - dał mi wolną rękę.
Uznałem, że marsz w kierunku naszych pozycji nie ma sensu. Musimy przeczekać w
terenie, z dala od ludzkich osiedli. Skierowałem się na południe. Szliśmy już dwie godziny,
słońce stało wysoko na horyzoncie. Na niebie widziałem nasze samoloty i słyszałem odgłosy
strzałów angielskiej artylerii. Wpierw kryliśmy się przed greckim chłopem prowadzącym
osiołka. Potem pojawił się brytyjski jeep z czwórką żołnierzy w środku. W końcu dotarliśmy
do niewielkiej zagrody zbudowanej z kamienia na zboczu wzniesienia porośniętego
winoroślami.
Porucznik i ja oglądaliśmy zabudowania przez lornetkę.
- Trzy kozy, grecki wieśniak, mały chłopiec i urodziwa Greczynka - relacjonował. -
Wchodzimy - zadecydował.
Czterech ludzi zabezpieczyło drogę dojazdową. Dwóch pozostało wyżej, by przez
lornetkę obserwować okolicę. W pięciu, z porucznikiem na czele zeszliśmy do zagrody. Jeden
grenadier sprawdził zabudowania gospodarcze. Dwóch kolbami wybiło szyby w maleńkich
oknach i wetknęło lufy karabinów do środka, a Max kopniakiem otworzył drzwi. Wszedłem
za nim. W środku, przy prostym stole siedzieli mieszkańcy. Było to młode greckie
małżeństwo z synkiem. Na łóżku w rogu leżał starzec i patrzył na nas przerażonymi oczyma.
Chłop z zaciśniętymi pięściami spoglądał groznie w nasze oczy. Jego żona tuliła do piersi
czteroletniego chłopczyka, który z zainteresowaniem przyglądał się naszemu rynsztunkowi i
maskującym bluzom.
- Zostaniemy tu - oznajmił Max po niemiecku.
Nie wywołało to żadnej reakcji. Powtórzyłem słowa porucznika, tyle że po angielsku.
Z rym samym skutkiem. Zajrzałem do drugiego pomieszczenia. Była to sypialnia i zarazem
pokój dziecinny. Gestem pokazałem Grekom, że mają tam przejść. Gdy to zrobili,
przytknąłem wskazujący palec do ust nakazując milczenie i zasłoniłem okna. Zamknąłem za
sobą drzwi i odwróciłem się do Maxa zajętego penetracją garnków stojących na kuchni.
- Rozstawię warty - powiadomiłem go i wyszedłem.
Zostawiłem posterunek na wzgórzu i dwóch ludzi przy drodze. Dwóch rozstawiłem na
terenie winnicy. Reszcie kazałem skryć się w chacie. Sam usiadłem w cieniu okapu magazynu
z koszami do zbierania winogron i obserwowałem niebo. Wciąż widziałem latające tam i z
powrotem nasze samoloty.
Nagle od strony drogi usłyszałem strzał. Poderwałem się z miejsca i pobiegłem w
tamtą stronę. To jeden z grenadierów mierzył do biegnącego sto metrów dalej chłopca.
Położyłem rękę na lufie karabinu.
- Nie strzelaj! - rozkazałem. - Sprowadzisz tu Brytyjczyków.
- Dzieciak też - odparował grenadier. - Pan nie wie, co ruskie dzieciaki potrafiły robić.
- Wiem, ale to jest grecki czterolatek. Co najwyżej zgubi się w górach, posiedzi do
nocy w ukryciu. Zacznie płakać i wtedy może go ktoś znajdzie. My w tym czasie będziemy
daleko.
Wróciłem do chałupy. Porucznik Max stał na podwórzu z pistoletem maszynowym
pod pachą.
- Co się stało, sierżancie? - zapytał.
- Dzieciak uciekł. Musimy wynosić się stąd.
- Co?! - krzyknął wściekły porucznik.
Obrócił się na pięcie i wbiegł do pomieszczenia, gdzie trzymaliśmy Greków.
Przystawił lufę pistoletu do głowy starca.
- Gdzie jest dzieciak?! - wrzeszczał. - Dokąd go wysłaliście?!
- Panie poruczniku... - próbowałem coś powiedzieć.
- Zamknij się, Kostek!
- Poruczniku - stanąłem twarzą w twarz z Maxem. - Oni pana nie rozumieją! Nic panu
nie powiedzą. Może dzieciaka wysłali w góry, żeby tam przeczekał do naszego odejścia.
Chcieli go uratować.
Porucznik Max wpadł w szał.
- Nic nie powiedzą? Zobaczymy!
Palec wskazujący zbielał na spuście pistoletu. Szarpnąłem dłoń porucznika.
Zaczęliśmy się szarpać i wtedy padł strzał i porucznik osunął się na podłogę martwy. Grecy [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • nutkasmaku.keep.pl