do ÂściÂągnięcia | pobieranie | ebook | download | pdf

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Choć nie miały żadnego określonego smaku, zdawały się bardzo pożywne. Były
raczej suche, twarde i trudne do przełknięcia, ale w końcu je połknąłem. Skoro już
zaryzykowałem, nie musiałem sobie żałować. Zerwałem wszystkie strąki, które
znajdowały się w zasięgu ręki, żułem je i połykałem. Parę kiści oddałem również Eetowi,
który wyraznie się o to dopominał.
Wypiliśmy też po łyku napoju, który zabrałem z kapsuły. Zabiło to smak suchych
strąków.
W czasie, gdy ja się posilałem, Eet stawał się coraz bardziej zniecierpliwiony.
Wybiegał do przodu, stawał, nasłuchiwał, po czym wracał do mnie. Choć urodził się tak
niedawno, zachowywał się jak dorosły osobnik. Być może osiągnął już ten stan.
 Jesteśmy spory kawałek nad ziemią.  Wrócił i przysiadł koło mnie.  Trzeba
zejść niżej.
Skoro zaufałem jego instynktowi w kwestii jedzenia, powinienem chyba zaufać
mu i teraz. Jednak skafander bardzo mi przeszkadzał i bałem się fałszywego kroku na
ścieżce pokrytej splątaną winoroślą.
Pełzałem ostrożnie, badając drogę przed sobą. W końcu doszedłem do miejsca, skąd
wyrastał konar  do głównego pnia drzewa, który był tak ogromny, że w swym wnętrzu
mógłby zmieścić średniej wielkości pokój z Angkor. Jego wysokości nie potrafiłem
nawet sobie wyobrazić. Zastanawiałem się, gdzie znajdowała się powierzchnia tego
przytłoczonego przez roślinność świata, jeśli zalesiony był przez tak gigantyczne
drzewa.
Gdyby nie pędy winorośli, które choć splątane, śliskie i niezachęcające, tworzyły
jednak coś na kształt drabiny, pewnie nie mógłbym zejść w dół. W skład uprzęży
56
wchodziły dwie linki zakończone haczykami. Normalnie służyły one do utrzymywania
przy statku kogoś dokonującego napraw w kosmosie. Choć nie wiedziałem o ich
istnieniu bezpośrednio po ucieczce z  Vestris , mogłem użyć ich teraz. Zaczepiałem je
o winorośl i powoli opuszczałem się w dół. Potem odrywałem haczyki i powtarzałem
całą operację, mozolnie, schodząc coraz niżej. Było to jednak wyjątkowo męczące,
szczególnie w tak gorącym i wilgotnym klimacie.
W końcu dotarłem do kolejnego konara, który zdawał się jeszcze większy od
poprzedniego. Wdrapałem się na gałąz, zadowolony, że wreszcie udało mi się znowu
postawić stopę na twardym podłożu. Miejsce było raczej ponure, a to za sprawą
gęstego listowia które przysłaniało wszystko. Czułem się tu prawie jak w jakiejś jaskini
lub pieczarze. Przypuszczałem, że jeśli uda mi się zejść na samo dno lasu, będzie tam
ciemno jak w środku nocy, bo światło słoneczne nie przebije się przez roślinność.
Niewykluczone, że jedynym oświetlonym miejscem było to, w którym ostatecznie
wylądowała kapsuła, wyrąbując swym ciężarem prześwit wśród leśnego poszycia.
Na tej wysokości nie było już  oddychających kielichowatych roślin. Zamiast nich
dostrzegłem chropowatą i najeżoną kolcami narośl drzewną, z której luzno zwieszały
się cienkie łodygi lub witki. Sączył się z nich jakiś sok czy inna płynna substancja. Jej
krople słabo połyskiwały. Musiała to być, jak mi się zdawało, swego rodzaju przynęta.
Wabiła potencjalną ofiarę zapachem lub blaskiem. Witki poruszały się od rozpaczliwej
szamotaniny przyklejonych owadów, które ze wszelkich sił starały się uwolnić.
Eet zatrzymał się obok mnie. Widziałem, że drażniła go ociężałość, z jaką się
poruszałem. Nie skrępowany przez ciężki skafander, sam już dawno zszedłby na dół.
Stał teraz, popędzając mnie. Jeśli jednak cokolwiek niepokoiło go w tym opanowanym
przez drzewa świecie, nie powiedział mi o tym. Swym zachowaniem coraz bardziej
przypominał dorosłego opiekującego się dzieckiem, które utrudnia i opóznia wykonanie
ważnego zadania.
Po kolejnym pomruku niezadowolenia znów podjąłem mozolną wędrówkę w dół.
Eet przemknął przede mną z łatwością, której mu szczerze zazdrościłem. Nie mogłem
pędzić tak zwinnie jak on. Powoli zsuwałem się w dół: hak, uchwyt, odczepienie haka
i tak w kółko.
Dookoła robiło się coraz ciemniej. Bałem się, że niżej nie będę w stanie znalezć
odpowiednich punktów zaczepienia.
Czułem się, jakbym zaczął schodzić w południe i trwało tak aż do wieczora.
Pocieszałem się jednak tym, że im bliżej byłem ziemi, tym więcej roślin wykazywało
fluorescencyjne zdolności, a i kolczaste narośle, których dostrzegłem tu więcej, były
jakby większe i jarzyły się słabym, bladawym światłem. Im głębiej schodziłem, tym
ta jasność wydawała się silniejsza. Może rzeczywiście dzień kończył się tam na górze
i zbliżała się noc.
Myśl o nocy dodała mi sił. Nie miałem zamiaru utknąć tu, w tej plątaninie
winorośli, w kompletnych ciemnościach. Dlatego też dwa kolejne konary minąłem bez [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • nutkasmaku.keep.pl