do ÂściÂągnięcia | pobieranie | ebook | download | pdf

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

stąpił na bok. Ułuk poskromił niespokojnego konia. Tym razem rumak nie drgnął
nawet, gdy Helena wskoczyła na siodło.
Ruszyli. Długą chwilę jechali w milczeniu. Wokół nich robiło się coraz ciem-
niej. Słońce schowało się już za horyzontem, za niewidoczną stąd linią ukraińskie-
go stepu, a tylko krwawa smuga zachodu barwiła czerwienią wierzchołki drzew.
Gdy polana została dość daleko za nimi, Andrzej obrócił się w stronę dziewczyny,
chcąc zagaić rozmowę, lecz nagle konie zatrzymały się. Szlachcic spojrzał w dół
i zrozumiał, że poczuły śmierć. Na drodze leżało kilka martwych ciał. To były
wilki. Z trudnością zmusił opornego konia do ruszenia z miejsca. Pochylił się.
Najbliższy basior leżał na grzbiecie. W szeroko rozwartej paszczęce bielały ostre
zęby, zaś wokół ciała zakrzepła niewielka kałuża krwi.
Andrzej spojrzał dokoła, lecz otaczający ich las wydawał się spokojny. Od-
wrócił twarz ku Helenie. Odwzajemniła się przestraszonym spojrzeniem.
 Jedzmy już  szepnęła cicho.
* * *
Była noc. Trzej jezdzcy podążyli dnem głębokiego wąwozu  grupa cieni
w gęstym mroku. Gałęzie drzew przesuwały się powoli ponad ich głowami i rzekł-
byś, że to jakieś wielkie, ukryte w ciemności olbrzymy wyginają swe włochate
palce ponad drogą. Zmęczone konie szły wolno. Ciszę mąciły tylko głuche ude-
rzenia kopyt i szmer strumienia płynącego środkiem jaru.
Na koniec dno wąwozu jęło wznosić się ku górze. Las zrzedniał, a potem przed
jadącymi otworzyła się szeroka przestrzeń stepu. Tu było nieco jaśniej. W słabej
poświacie zasnutego mglistymi obłokami księżyca rysowało się morze suchych,
ostrych, wysokich traw.
 Dokąd właściwie jedziesz, mościa panno?  zapytał Andrzej.  Nie my-
ślałem nigdy, że spotkam kogoś takiego jak ty na tym pustkowiu.
 Widno nie tak bezludna jest ta okolica, skoro waćpanu tędy droga wypadła.
 Bo to stary trakt na Aubnie. Szybciej nim się jedzie. Miałaś szczęście,
mościa panno, że akurat mam sprawę u jego mości Jeremiego Wiśniowieckie-
go. Rzeknij mi teraz, co mam z tobą uczynić. Masz może na Zadnieprzu jakichś
krewnych?
 Krewnych?. . . Nie, nie mam. A jadę na Sołonicę.
 Na Sołonicę? Toż na niej nic nie ma. To pole bitwy jedno i okopy, co je
rezuny Nalewajki zostawili. Po cóż tam jedziesz?
 Muszę  powiedziała cicho, jakby z rezygnacją.  Ale ty, waćpan, nie
zaprzątaj sobie mną głowy. I tak wieleś dla mnie uczynił. Zachowam cię we
137
wdzięcznej pamięci. Mój Boże, gdyby nie ty, już by mnie wilcy w brzuchach
mieli.
 Nie dziwię się im, bo wielce smakowity kąsek napotkali. Waćpanna wa-
żysz się na niebezpieczną imprezę. Wokół Słonicy to ino stepy i lasy, a i Kozacy
zadnieprzańscy w polankach siedzą.
 Wiem o tym  szepnęła cicho.  Jeśli można cię prosić. . . Ostaw mi jeno
swego konia. Bez wierzchowca niedaleko zajdę. . .
 Zajdę? Chybaś waćpanna niespełna rozumu. Nie może to być, abyś jecha-
ła sama przez stepy. Lepiej zawróć z drogi. W ogóle to skąd jesteś, jeśli to nie
tajemnica?
 Spod Kamieńca.
 To z daleka.  Nie wiedzieć czemu poczuł, że serce bije mu mocno.  Nie
chciałbym ja wtrącać się w nie swoje sprawy, ale przecież nie mogę zostawić cię
tutaj bez pomocy  dokończył nieco ciszej, jak gdyby zdumiony własną śmiało-
ścią.  Cóżem to nie szlachcic? Do Aubniów mi się nie spieszy, tedy mógłbym
nadłożyć nieco drogi i nawrócić się ku Sołonicy.
 Dziękuję, mości panie, ale nie może to być  wyszeptała cicho.  Nie
chcę, żeby spotkało cię coś złego.
Wyczuł zmianę w jej głosie i domyślił się, że w oczach dziewczyny pojawiły
się łzy.
 Waćpanna, co ci?!
 Nic  odparła cicho.  Nie możesz przy mnie pozostawać. Wstyd byłby
przed ludzmi. . . I to zbyt niebezpieczne. Nie pytaj nawet. . .
 Nie jestem zagrodowym sztachetką  rzekł przypatrując jej się bacznie
mimo mroku.  Jeżeli ktoś cię skrzywdził, mogę. . .
 To nie to. . . Wybacz i zapomnij o mnie. Zapomnij, żeś mnie wyratował.
Tak będzie lepiej dla ciebie. Zapomnij!
* * *
Wyjechali spoza drzew. Polanę rozjaśniało światło księżyca. Zatrzymali się,
gdy w mroku zarysował się przed nimi czarny, nieruchomy kształt. To było ciało
martwego konia.
 Bat ku, spójrz no!
I bez tego okrzyku Maksym uniósł głowę. Wstrząsnął nim zimny dreszcz.
Spojrzał po twarzach swoich Kozaków. Milczeli. wpatrzeni w to, co leżało na
gościńcu. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • nutkasmaku.keep.pl