do ÂściÂągnięcia | pobieranie | ebook | download | pdf

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

jakby przeżarte kwasem. Strumyki z brudną, cuchnącą wodą o rdzawym odcieniu. Wybujałe, parzące
chwasty. Jałowa ziemia wyglądająca jak pole popiołu. Górskie zbocza zerodowane w hałdy ostrej,
przepalonej szlaki czy żużlu. Widome ślady skażenia i zwyrodnienia. Paskudne wśród dzikiej
przyrody Masywu, niczym zbliznowacone tkanki straszliwej oparzeliny.
Szedł za nimi, aż stanął na skraju niewielkiej kotliny. I zamarł wstrząśnięty.
To nie był sad. To była wizja rzezbiarza szaleńca, który urodził się i spędził całe życie w piekle.
Pnie drzew przypominały splecione ze sobą, wyprężone w okrutnej, agonalnej męce ciała wielu
stworzeń. Ludzkie torsy i węzlaste uda, poznaczone strugami nabrzmiałych żył, wtapiały się w
wyciągnięte, skręcone tułowia dzikich kotów, wilków, małp, małych drapieżników, węży i
jaszczurek. Gałęzie przywodziły na myśl sterczące sztywno, martwo, kończyny padłych zwierząt.
Gdzieniegdzie wystawało dramatycznie wygięte kopyto z fragmentem pęciny, rozdwojona racica,
rozczapierzona łapa. Dłonie z powykręcanymi palcami wczepiały się dziko w skamieniałe, zastygłe
futro na karku zwierzęcia, pazury orały ludzkie grzbiety i brzuchy. Gdzieś w napęczniałej, spękanej
korze otwierało się wybałuszone, pełne grozy oko, łypało ślepie o wywalonej, przekrwionej
białkówce. Krzyczały bezgłośnie rozwarte usta, pyski pełne zębów przypominających żółte,
wyszlifowane kamienie, gadzie paszcze o rozdwojonych językach, zimne, białawe i okrągłe wargi
ryb.
Stopy, ramiona, odwłoki, szyje i ogony rosły z ziemi, skotłowane, złączone, napięte w wiecznej
grozie i obłędzie.
Jeśli gdziekolwiek odbyła się apokalipsa, to właśnie tutaj.
- Jezu! - jęknął Troy. - Ja pierdolę!
Nawet nie chciał się zastanawiać, jakie też jabłuszka wydałyby takie drzewka. W sam raz na apple
pie dla samego Belzebuba. Zamrugał, jakby chciał wymazać ten obraz, skasować go niczym pełen
obrzydlistwa i szaleństwa spam.
Ale sad stał uparcie, wyciągając w niebo martwe, bezlistne gałęzie.
Harlows wytężył wzrok, przez chwilę uważnie badał tę wystawę diabelskich płodów rolnych.
Są uschłe, pomyślał z nieprzytomną ulgą. Wszystkie cholery są wyschnięte jak osty w Teksasie.
Boże, wreszcie stał się cud! To zasrane gówno zdechło, zanim tu dotarłem. Alleluja! Troyden, to
twój dobry dzień. Lepszy niż urodziny.
Przez chwilę walczył z pokusą, żeby zawrócić, odejść jak najszybciej, nie sprawdziwszy, czy się
nie myli.
Ale przypomniał sobie poważny pyszczek Kocięcia, sędziwą twarz Antaresa, pełne nadziei i
determinacji ślepka gryzonia. Nie, cholera. Nie mógł ich zawieść. Może jakiś przeklęty pęd odbija
od korzenia? Nie spojrzy w oczy przyjaciołom, zanim się nie przekona.
Zszedł więc w głąb kotliny, a im bliżej dna się znajdował, tym robiło się chłodniej i ciszej, jakby
zanurzał się w śmierci. Przechodził między pniami ostrożnie, starając się nie dotknąć wzdętej,
spękanej kory, nie musnąć ohydnych, suchych patyków. Przypominał oszalałego ogrodnika, który z
troską dogląda sadzonek popromiennych mutantów.
Ale po prostu starannie wypatrywał jednego bodaj zielonego listka.
Nie żyjcie. Proszę, nie żyjcie, parszywe skurwiele, myślał gorączkowo. Bądzcie zdechłe jak
rzymscy tyrani, jak sam cholerny Pancho Villa. Generał Custer i generał Lee. Jak Kenny w każdym
odcinku. Amen. I błagam. Nawet nie ośmielajcie się żyć!
I wtedy właśnie zobaczył niskie, skręcone drzewko rosnące na skraju pola. Wyglądało, jakby
próbowało przeskoczyć samo siebie. Część grubych, powykrzywianych konarów opadała ku ziemi, a
inne oplatały je, pnąc się ku górze, rozczapierzywszy w popłochu palce gałęzi.
Zwieńczone skurczonymi, bladymi, chorowitymi pąkami.
%7ływymi pąkami.
Kurwa, żywymi jak nic.
Troy zatrzymał się. Paskudne odrosty miały zielonkawy kolor przegniłego tłuszczu. Przypominały
zakonserwowane w occie ludzkie i zwierzęce embriony. Tyle że pochodzące wprost z gabinetu
osobliwości. Zdeformowane łby i kończyny przywierały ciasno do siebie, jakby szkaradne płody
obejmowały się równie czule co zaciekle. Harlowsowi zdawało się, że rozpoznaje wzdętą,
opuchniętą główkę dziecka, przywodzącą na myśl suszone papuaskie trofeum, wrośniętą w rozwarty
pysk szczenięcia. Między nie wciskała się łysa czaszka pisklęcia z ogromnym dziobem i wywaloną,
trójkątną naroślą języka. Wyłupiaste, okryte błoną oko zdawało się ślepe.
Gdy zadrgało i rozkleiło się na mgnienie, spływając gęstym, żółtawym śluzem, Troyden odskoczył,
z sykiem wciągając powietrze przez zęby.
- Jezu, co za ohydne draństwo! - jęknął, wzdrygnąwszy się.
Wygrzebał z bagażu siekierę, ujął mocno stylisko, stanął w lekkim rozkroku i spróbował się
zamierzyć. Ale ostrze opadło bezwładnie.
Tymczasem serce tłukło się w środku niczym młot pneumatyczny w beton, dłonie się spociły,
oddech przyspieszył.
- No, dalej - szepnął do siebie. - Tnij, chłopie. To tylko drzewo. Nie zeżre cię. Najwyżej oklnie i
pokaże język.
Znów podniósł siekierę, zamachnął się i z całej siły rąbnął więzlasty pień. Narzędzie odbiło się
jak od żelaznego dębu. Na korze powstała niewielka szczerba. I tyle. Nic więcej się nie wydarzyło.
Martwy sad stał pogrążony w milczeniu.
- Kto obiecywał, że będzie łatwo - mruknął Troy. - Trzeba było pojechać na jakieś praktyki do
tego cholernego Wisconsin.
Znów się zamierzył, lecz w tej samej chwili powietrze wokół drzewa zadrgało, rozbłysło i zaczęło
gęstnieć, niczym płynne szkło. Wyglądało to tak, jakby predator wyruszył na łowy, albo ktoś uczył się
nosić pelerynę niewidkę.
A potem, mniej więcej metr nad ziemią skrystalizował się duch. Siedział w pozycji lotosu, z
dłońmi złożonymi na kolanach, lśniąc tęczowymi rozbłyskami szlifowanych powierzchni.
Przypominał luksusowy, eksportowy produkt Svarowskiego. Pod warunkiem, że Svarowski upadłby
na głowę. Rozchylił przejrzyste powieki i spojrzał na Troya bezbarwnymi oczami.
- Witaj, ty, który przybywasz, żeby zniszczyć prawdę - odezwał się głosem spiżowego dzwonu. - A
więc czas się dopełnił. Jesteś gotów do walki?
Harlows uniósł uspokajająco dłoń.
- Hej, zaraz, kolego. Nie będę walczyć. Przybywam w pokoju. Wiesz, perkal, paciorki, te sprawy.
Zetnę tylko choinkę i już mnie nie ma. Nie wchodzę ci w drogę, kimkolwiek jesteś. Rozumiemy się?
Przezroczysty opuścił nogi na ziemię i stanął z głuchym łomotem upuszczonego kontenera pełnego
butelek.
- Obawiam się, że ty nie rozumiesz, przybyszu. Odbędziemy walkę, albowiem jestem strażnikiem
Drzewa i nie zezwolę, abyś je powalił. Musisz najpierw powalić mnie.
W pozycji wyprostowanej był o dwie głowy wyższy od Troya. Olbrzymia góra mieniącego się,
twardego jak diabli, żywego kryształu.
No to, kurwa, koniec, pomyślał Harlows. Bez granatów? Bez rusznicy przeciwpancernej?
Plastiku? Drań wydaje się nie do ruszenia. Chyba że jest kruchy. Czytałem kiedyś, że kryształy są.
Chyba. Niektóre. Cholera, niedobrze. Przesrane na całej linii.
Szlifowany szklany olbrzym czekał uprzejmie.
- Możesz odstąpić. Nie będę cię ścigał - oznajmił. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • nutkasmaku.keep.pl