do ÂściÂągnięcia | pobieranie | ebook | download | pdf

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

morze i popatrzyłem na grozne sylwetki okrętów wojennych US Navy, stojących na kotwicy. Za nimi, na tle smętnego
nieba, wznosiły się olśniewająco zielone góry. W dole pode mną rytmicznie huśtały się na falach różne śmieci: puste
butelki, pudełka po papierosach i plastikowe torby. Wyglądały jak przedziwne, gnijące morskie stwory, które, ranne w
głębinach, wypłynęły na powierzchnię, żeby zdechnąć.
Port przypominał mi trochę Yokohamę i dawne wycieczki z mamą w niedzielne poranki. W Yokohamie chodziła do
kościoła i chciała wychować mnie na katolika. Jezdziliśmy ze stacji Shibuya i podróż trwała wtedy ponad godzinę, a nie
dwadzieścia minut, jak dzisiaj.
Pamiętałem tamte wyprawy. Matka zawsze trzymała mnie za rękę, jakby chciała, dosłownie, odciągnąć mnie od ojca,
który krzywił się, że jego łatwowierny syn bierze udział w jakichś prymitywnych zachodnich obrządkach. Sam kościół
dawał prawdziwe przeżycie dla zmysłów; unosił się w nim zapach starego drewna, papieru i poduszek na ławach.
Twarde ławki wydawały się sztywne jak zbroja. Blask światła prześwitywał przez anioły na witrażach. Wciąż
pamiętałem złowieszcze echa liturgii i mdły smak eucharystii. Wszystko to w cieniu rodzącej się świadomości, że patrzę
przez okno, które mój ojciec - druga połowa mojego dziedzictwa kulturowego - wolałby trzymać zawsze zamknięte.
Ludzie dość często mówią, że zachodnia kultura opiera się na poczuciu winy, a japońska na wstydzie. Podkreślają przy
tym, że wina jest doświadczeniem wyłącznie wewnętrznym, wstyd zaś łączy się z obecnością grupy.
Ale ja mogę wam powiedzieć, jako Terezjasz obu światów, że ta różnica jest dużo mniejsza, niżby się zdawało.
Poczucie winy narasta tylko wtedy, gdy nie ma grupy, która cię zawstydzi. %7łal, strach, okrucieństwo -jeśli grupa nie
zwraca na to żadnej uwagi, tworzymy Boga, żeby na nas patrzył. Boga, którego nawet zatwardziały grzesznik może
kiedyś przekupić choćby niepewną próbą dobrego uczynku.
Usłyszałem chrzęst opon na żwirze i spojrzałem za siebie, w kierunku parkingu. Zobaczyłem pierwszą z trzech
czarnych limuzyn, hamowała z piskiem kilka metrów ode mnie. Wysiadło z niej dwóch ludzi, białych. Holtzer,
pomyślałem.
Dwa pozostałe samochody stanęły po prawej i lewej stronie pierwszego. Za mną była już tylko woda, zostałem
okrążony. Jeszcze czterech facetów dołączyło do pierwszej dwójki. Wszyscy uzbrojeni w beretty.
- Wsiadaj - powiedział ten, co stał najbliżej. Lufą pistoletu wskazał środkowy samochód.
- Ani mi się śni - odparłem ze spokojem. Jeżeli mają mnie zastrzelić, niech to zrobią tutaj.
Otaczali mnie półkolem. Gdyby podeszli trochę bliżej, skoczyłbym na jednego z dwóch stojących po bokach - drugi
bałby się strzelać, żeby nie trafić kumpla.
Jednak oni byli zdyscyplinowani i nie zbliżali się zanadto. Chyba wysłuchali wykładu o zagrożeniach wynikających z
bliskiego kontaktu.
Jeden z nich sięgnął pod marynarkę i wyjął coś, co natychmiast rozpoznałem jako taser - paralizator.
A więc chcą mnie tylko schwytać, nie zabić. Odwróciłem się, żeby skoczyć na tego, który stał najbliżej, ale było już za
pózno. Z głuchym  pop!" z tasera wyskoczyły dwie elektryczne igły. Przeszył mnie nagły wstrząs, kiedy głęboko wbiły
mi się w udo. Upadłem w drgawkach i próbowałem wyrwać igły z ciała, ale zdrętwiałe kończyny odmówiły mi
posłuszeństwa.
Przetrzymali mnie pod prądem dłużej, niż musieli. Stali wokół i patrzyli, jak rzucam się niczym ryba na pokładzie
łodzi. Wreszcie dali mi spokój. Nadal nie panowałem nad ciałem i z trudem łapałem oddech.
Poczułem, że mnie obmacują - kostki, uda, plecy... Ktoś zadarł mi marynarkę i wyłuskał glocka z kabury. Chwilę
czekałem, że dalej będą mnie rewidować, lecz na tym się skończyło. Ucieszyli się, że znalezli broń, i już więcej nie
szukali - amatorski błąd, bo dzięki temu nadal miałem fiashback schowany pod pachą.
Ktoś usiadł mi na ramionach i skuł ręce z tyłu. Włożono mi kaptur na głowę. Czyjeś ręce chwyciły mnie, dzwignęły,
bezwładnego jak jutowy worek, i rzuciły na podłogę jednego z samochodów. Ktoś przytrzymał mnie kolanami, trzasnęły
drzwi i ruszyliśmy.
Jechaliśmy nie dłużej niż pięć minut. Po prędkości i jezdzie bez zakrętów domyśliłem się, że wciąż jesteśmy na
głównej drodze numer 16 i że minęliśmy bazę. Przez cały czas prostowałem palce i próbowałem poruszać stopami. Z
wolna wracała mi władza w mięśniach, ale mój system nerwowy wciąż był obolały i czułem ucisk w żołądku. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • nutkasmaku.keep.pl