do ÂściÂągnięcia | pobieranie | ebook | download | pdf

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

wyrwałem je z zawiasów, a sam spadłem przez
wylot prosto w środek sekcji kontrabasów,
nadziewając się na smyczek Raimunda Pildory.
Zamiast wprowadzenia przez klarnet
pierwszego tematu Niedokończonej rozległ się
zbiorowy fałsz.
Nikt z muzyków (za wyjątkiem Raimunda,
któremu nieopatrznie wymknął się bukiecik
niewyszukanych epitetów na mój temat) nie
śmiał się odezwać. Dorotea, która wyglądała
jak spetryfikowana, była ostatnią osobą
gotową przyznać, że ma ze mną cokolwiek
wspólnego.
 Koniec próby  zarządził surowo
dyrygent, na co muzycy zaczęli w popłochu
zwijać swoje manatki.  Chłopcze, chyba
musimy poważnie porozmawiać.
Powaga sytuacji sprawiła, że zacząłem się
gwałtownie pocić, a moja lewa powieka
wpadła w niekontrolowane drżenie. Saturnino
Caballo nie był tą samą osobą, która jeszcze
osiemdziesiąt trzy dni temu opowiadała
o kolekcji nocników ze złota.
 Co masz na usprawiedliwienie swojego
postępku?  warknął, gdy już wszyscy poza
jedną osobą opuścili pomieszczenie.
Obecność tej jednej osoby (fagocisty,
zasuwającego w żółwim tempie pokrowiec
swojego instrumentu, który najwyrazniej
bardzo chciał świadkować, jak dostaje mi się
po uszach) peszyła mnie niemało.
 Widzi pan  próbowałem wymyślić
naprędce alibi dla prowadzenia obserwacji na
dachu  jestem redaktorem naczelnym
pewnego poczytnego czasopisma muzycznego
i przymierzałem się właśnie, by napisać
artykuł o prowadzonym przez pana zespole&
 Kochasiu, redaktora naczelnego to ja już
kiedyś miałem. Przylepiał się do mojego
zespołu jak rzep do psiego ogona, kiedy przed
laty wyjeżdżaliśmy koncertować do Afryki. I,
wyobraz sobie, na tych wyjazdach
każdorazowo dziczeli nam jeden po drugim
wszyscy muzycy. Normalnie dziczeli, kochasiu:
myli zęby widelcami, czesali się grzebieniem
pod pachami i próbowali wmówić mi, że
w poprzednim wcieleniu byłem nałożnicą
Tutenchamona.  Fagocistę najwyrazniej
zaintrygowała ta opowieść, bo przekraczając
próg drzwi, cofnął się gwałtownie i zaczął
udawać, że szuka czegoś w pokrowcu.  A ja,
skończony idiota, dopiero na trzecim
wyjezdzie rozgryzłem zagadkę pana redaktora
naczelnego: żaden był z niego redaktor, to był
po prostu amator wdzięków młodych muzyków
przyjeżdżający na coroczną wyżerkę!
Musiałem w trybie natychmiastowym wcielić
się w rolę przyzwoitki, w przeciwnym razie
organizowane przeze mnie wyjazdy
koncertowe pozostawiłyby niesmak i odrazę
po wsze czasy. Błyskawicznie odkryłem
taktykę lubieżnego spryciarza. Poruszał się po
orkiestrowej szachownicy ruchem konika
szachowego i każdej nocy atakował jednego
pionka bądz jedną królową. Spryciarz od
siedmiu boleści! Audził się, że stojący na
przeciwnym krańcu szachownicy król jest tak
daleko, że niczego nie widzi. A król widział
doskonale. I jeszcze doskonalej zasadził się na
nędznego konika.
Nie dowierzałem, w jak kuriozalnej
sytuacji znalazłem się w związku z zupełnie
przypadkowym użyciem słowa redaktor.
Spodziewałem się otrzymać siarczystą
reprymendę, a tymczasem serwowana była mi
opowieść o rozwiązłości seksualnej orkiestry
młodzieżowej w Afryce.
 Na próbie poprzedzającej wieczór,
w którym poprzysiągłem sobie go
zdemaskować, przeanalizowałem
rozmieszczenie pionków. Nie było to łatwe,
gdyż kiedy byłem już pewien, że dzisiejszą
ofiarą ma być altowiolista Efrain Enano,
w paradę weszła mi skrzypaczka Solange
Zapato, która zaczęła przesadzać skrzypków,
bo komuś rzekomo śmierdziało z paszczy,
a ona nie wiedziała, czy to z prawej, czy
z lewej. Ostatecznie Solange zawyrokowała,
że z paszczy śmierdzi Efrainowi, sama uciekła
do ostatniego pulpitu, a Efrain, wedle moich
wcześniejszych przypuszczeń, zajął miejsce
ofiary konika. Po próbie zasugerowałem mu,
żeby tej nocy zamienił się ze mną namiotem,
bo wielka armia moskitów szepnęła mi na
ucho, że zamierza odwiedzić nocą jego namiot,
a ja przecież nie mogę stracić swojego
najlepszego skrzypka. Tym sposobem jeszcze
przed zachodem słońca redaktor wpadł
w moje sidła! Nic nie przebije jego zdziwienia,
kiedy zamiast Efraina o subtelnym licu
i poczciwym serduszku spostrzegł starego,
rozzłoszczonego Saturnina Caballo. Zdążył
tylko bąknąć:  przepraszam , nim zrobiłem
taki raban, że jeszcze się za tym redaktorkiem
kurzyło!
Przestępując niezręcznie z nogi na nogę
zastanawiałem się, czy wypada teraz
pogratulować dyrygentowi heroicznego
pozbycia się redaktora naczelnego, czy też
powinienem zacząć zadawać jakieś pytania do
superbohatera. Na szczęście mój problem
rozwiązał fagocista, który wybuchnął
śmiechem.
 A pan w to uwierzył, maestro! 
wykrzyknął, kierując się tym razem już
naprawdę do wyjścia.  Wszak pan redaktor
przychodził do naszych namiotów grać
w szachy! Każdy chciał rozegrać z nim
partyjkę, bo szczycił się tytułem mistrza
Barcelony, więc musiał wybierać sobie
przeciwników, stosując taktykę konika
szachowego. Przegrany musiał za karę
wykonać następnego dnia różne abstrakcyjne
zadania: umyć zęby widelcem, bądz podrapać
się po plecach fletem, a ponieważ redaktor był
niepokonany, na wariatów zawsze [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • nutkasmaku.keep.pl