do ÂściÂągnięcia | pobieranie | ebook | download | pdf

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

przedmiot...
Co do tego nie było cienia wątpliwości, stary zawsze wręczał, a nawet nie tyle
wręczał, co z namaszczeniem celebrował wręczanie dość wyjątkowych przedmiotów.
Nawet jak było to coś na pozór zwyczajnego, dodawał jakiś kontekst, wymyślał
jakąś historię, sugerował wyjątkowość. Człowiek obracał w palcach najzwyklejszy
w świecie długopis Parkera, a pod wpływem niesłychanych zapewnień i magicznych
zaklęć starego zaczynał wierzyć, że jest to jedyny w świecie długopis Parkera.
On sam (mój stary, nie parker) posiadał, rzecz jasna, wyłącznie wyjątkowe
przedmioty, rzadkie książki, specjalną garderobę. Miał na przykład słabość do
dżinsów marki Levis - upodobanie raczej mało elitarne - toteż, aby zażegnać
nieznośną grozę powszechności, podkreślał na każdym kroku, że akurat te levisy,
które on nosi, to jest specjalna seria o wyjątkowym kroju. Tak było ze
wszystkim. Pod złaknionym wyjątkowości spojrzeniem starego - świat stawał się
wyjątkowy. Jego świat stawał się wyjątkowy, a raczej nie tyle stawał się, co
permanentnie był wyjątkowy. Jakkolwiek to brzmi, można powiedzieć, że stary nie
znosił innych stanów oprócz stanów wyjątkowych.
Kiedy oglądał na przykład mecz w telewizji - nawet jeśli był to mecz, który
wszyscy oglądali - był to w istocie inny i bardziej wyjątkowy mecz niż ten,
który wszyscy oglądali. Stary miał tę strategię, że wynajdował - zwłaszcza wśród
sławnych brazylijskich, hiszpańskich lub włoskich graczy zawodnika stosunkowo
mało znanego, najlepiej debiutanta o nikomu nieznanym nazwisku i zaczynał to
nieznane nazwisko z niesłychaną perfekcją i wielką poufałością wymawiać,
twierdził, że tego właśnie gracza obserwuje od dawna, że się nim interesuje, że
jego zdaniem chłopak ma pewne wyjątkowe predyspozycje do ciekawych zagrań. Jakby
przyszło wam kiedykolwiek oglądać mecz w towarzystwie mojego starego, możecie
być pewni: mielibyście mecz z głowy. Zamiast kibicować, cały czas
usiłowalibyście rozkodować na czym polegają wyjątkowe predyspozycje do ciekawych
zagrań jakiegoś tajemniczego i nikomu nieznanego zawodnika wynalezionego przez
mojego starego. Stary wzdychałby fachowo, a wy nie bylibyście w stanie nadążyć
za fachowością jego westchnień. Tak jest: maniakalny elitaryzm mojego starego
sprawiał, że w jego obecności zawsze i wszelkiego rodzaju  mecze" były z głowy.
Podobną manią - że pozwolę sobie na dwuzdaniową, a przy tym zapowiadającą jeden
z przyszłych rozdziałów dygresję - dotknięta była Marlenia Jasiczek - ważna,
choć w sumie epizodyczna postać tej historii. Jej mania wyższości miała wszakże
typowo kobiecą aranżację i w pewnym sensie była usprawiedliwiona faktycznie
wyjątkową urodą. Jeśli coś nie tyle usprawiedliwiało, co niekiedy neutralizowało
wyższościowe aspiracje mojego starego, było to roztargnienie. Teraz na przykład
usiłował mi ofiarować pewien dość wyjątkowy zegarek, ale nie mógł go znalezć.
- Nie ma wprawdzie takiej sytuacji - speszony mamrotał pod nosem - nie ma
wprawdzie takiej sytuacji, której nie dałoby się w żart obrócić, ale tym
razem... tym razem daję słowo - z coraz większym popłochem rewidował samego
siebie - tym razem bez żartów, nie jest mi do śmiechu.
- Może sprawdz w torbie - powiedziałem leniwie, ale pewnie, a on przerwał
daremną szamotaninę, w pełnym ulgi olśnieniu pochylił się nad chlebakiem z
wykwintnego brezentu i z teatralnym nabożeństwem wydobył misterne zawiniątko.
Nic się nie zgadzało. Pozornie zgadzał się jedynie tykot szwajcarskiego zegarka,
ale i ta tożsamość była złudna - dopiero w wiele miesięcy pózniej miałem
usłyszeć przepaść dzielącą tykanie tissota od tykania omegi. Teraz zaś - myliłem
się. Myliłem się w całej rozciągłości: od a do z, od alfy (a raczej od tissota)
do omegi. Omega była złota, miała złote wskazówki, złote arabskie cyfry i złoty
(okrągły! okrągły!) cyferblat.
Nienawidziłem prezentów wręczanych mi z - niezle zresztą przez starego
odgrywanym - namaszczeniem. Nienawidziłem dziewięciu wiecznych piór - po trzy
razy: montblanc, pelikan i waterman - nigdy nimi nie pisałem, nigdy ich chyba
nawet nie napełniłem atramentem z wy
kwintnych kałamarzy, które, rzecz jasna, również były jego darem. (Czarnozielony
pelikan, za pomocą którego prowadzę  Dziennik wypraw", jest pierwszym i pewnie
ostatnim wyjątkiem). Ani jednej z ośmiu - cztery błękitne, cztery białe -
koszul,od Dionizettiego nigdy nie przymierzyłem. Aparatem fotograficznym Minolta
- w tym przypadku nie wysilił się specjalnie - nie zrobiłem ani jednego zdjęcia.
Jeśli idzie o skórzane portfele, przyborniki, piórniki, pojemniki, pokrowce (w
tym jedno specjalne etui na krawaty), wszystko od Wittchena - nie miałem nawet
specjalnych wyrzutów sumienia - są to wbrew pozorom rzeczy z natury rzeczy
nieprzydatne normalnemu człowiekowi; najlepszy dowód: znaczną część tych
ekskluzywianów z psychotycznym zapałem zgarnęła Konstancja. Ona też była
ekstatyczną kolekcjonerką i użytkowniczką niezliczonych wód kolońskich.
- Uwielbiam męskie kosmetyki, a poza tym twój ojciec ma bardzo dobry gust,
wszystkie zapachy, jakie ci daje, są świetne - Konstancja stała przed lustrem i
z koneserstwem testowała najnowszą (flakon w kształcie granatu) wersję
ceruttiego - wprawdzie fahrenheit, którego, jak mówisz, sam używa, nie świadczy
o nim najoryginalniej, ale i tak to jest zapach pewniak. W ogóle w pokoleniu
twojego ojca jakakolwiek wrażliwość kosmetyczna zdarza się niezmiernie rzadko.
Oni do dzisiaj starym strajkowym obyczajem nie myją włosów, chodzą w
obsmyczonych peweksowskich swetrach, noszą zapuszczone jeszcze w ośrodkach
internowania brody i w najlepszym razie pachną spirytusowymi powielaczami.
Koniecznie muszę poznać twojego starego, Patryku!
Wzbierała we mnie powodziowa fala mdłości. Konstancja odwracała się od lustra i
stąpała tandetnie baletowym krokiem, co miało sugerować, że spowijające ją woale
nowego zapachu utaneczniają ciało. Faktycznie, jej skóra na
męskie wody kolońskie reagowała niezle, na najnowszą zaś - flakon w kształcie
granatu - wersję ceruttiego bardzo niezle. Powodziowa fala mdłości wzbierała
wszakże we mnie z innego powodu. Fraza muszę go poznać w języku Konstancji miała
sens wyłącznie biblijny: muszę go przelecieć. Nic innego nie wchodziło w grę. W
tym sensie bardzo zresztą z moim starym pasowali do siebie. Ilekroć mój biedny
tatuś natężał się w rzekomej ojcowskiej neutralności i napuszenie pytał: A ta
twoja nowa znajoma, wieleż sobie wiosen liczy? albo: Twoja nowa koleżanka -
któryż jest rocznik to rozbrajające dziecko? - tylekroć było jasne, że
napuszoność pytania ma zasłonić jego prawdziwy, podskórny sens: czy ona jest w [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • nutkasmaku.keep.pl